Wybory do Parlamentu Europejskiego rozpoczynają nowy cykl w polityce na kontynencie. Tuż po nich rusza gra w stanowiska. Europarlament wybiera swojego przewodniczącego, szefów poszczególnych komisji - choć też te stanowiska w europejskiej układance mają trzeciorzędne znaczenie. Przede wszystkim bowiem rusza proces wybierania nowych przewodniczących Komisji Europejskiej, Rady, a także obsadzane jest stanowisko Wysokiego Przedstawiciela Unii do Spraw Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa. Zwykle w tej układance uwzględniany jest także wybór nowego sekretarza generalnego NATO. Kumulacja. Wszystko po to, by dokonać w miarę równego rozkładu sił, by każde środowisko mogło się poczuć zauważone. Pod tym względem wybory do europarlamentu są ważne. Pokazują rozkład sił pomiędzy poszczególnymi rodzinami politycznymi na kontynencie - i to staje się ważnym wskazaniem przed kluczowymi decyzjami kadrowymi.
Tak przynajmniej wygląda praktyka europejska wypracowana w poprzednich latach. Bo w tym roku już widać, że będą się pojawiać kolejne szoki asymetryczne rozbijające dotychczasowe schematy działania. Przewidywalnie już było.
To, jak głębokiej erozji ulega tradycyjny polityczny krajobraz Europy, najlepiej widać na przykładzie Holandii. Mówimy o jednym z najbogatszych krajów na kontynencie, członku-założycielu UE, państwie będącym od zawsze w awangardzie procesów integracyjnych - a jednocześnie mającym opinię przewidywalnego, stabilnego politycznie partnera. To wszystko mocno się zachwiało po ostatnich wyborach parlamentarnych, które odbyły się w listopadzie ubiegłego roku. Wziął w nich udział Frans Timmermans, który specjalnie zrezygnował z funkcji wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej, by - na czele koalicji socjalistyczno-zielonych partii - walczyć o zwycięstwo (i funkcję premiera dla siebie).
Mimo jednak pojawienia się z powrotem na holenderskiej scenie zawodnika (politycznej) wagi ciężkiej, wybory poszły w zupełnie inną stronę niż oczekiwania. Zwycięsko z nich wyszedł Geert Wilders, lider mocno prawicowej Partii Wolności (PVV). Długo trwało układanie koalicji wyborczej, ale ostatecznie doszło do porozumienia. Jeśli na ostatniej prostej nic się nie zmieni, partia Wildersa będzie największą w czteropartyjnej koalicji. Trzy z nich to partie protestu - ale czwarta to zaskoczenie. Do rządowej koalicji zdecydowała się dołączyć bowiem establishmentowa Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji (VVD). To o tyle przełomowa decyzja, bo to ugrupowanie od 2010 r. rządziło Holandią, jej liderem był premier kraju Mark Rutte. Do tej obowiązywała zasada, że partie głównego nurtu nie tworzą politycznych koalicji z ugrupowaniami kontestującymi dotychczasowy układ sił. Jeśli więc rząd Wildersa powstanie, będzie można mówić o przełamaniu tabu. Z jakimi konsekwencjami?
Będzie to widać m.in. przy nominacjach na najważniejsze stanowiska. Do tej pory bardzo wysoko stały na tej giełdzie akcje Marka Rutte - w końcu mówimy o polityku mającym doświadczenie 14 lat pracy jako premier i członek Rady Europejskiej. Długo wydawało się pewne, że zostanie sekretarzem generalnym NATO - ale decyzje w tej sprawie miały zapaść do końca kwietnia, tymczasem jest prawie czerwiec, a nowego szefa Sojuszu nie ma. I wcale nie można wykluczyć, że notowania Ruttego mocno obniżył właśnie alians jego VVD z ugrupowaniem Wildersa.
Ale reperkusje mogą pójść dalej - w końcu w Europie ważnym elementem układanki stanowisk są alianse polityczne. VVD związana jest w partią Renaissance (frakcja Renew Europe) stworzoną na bazie politycznych sukcesów Emmanuela Macrona we Francji. Ale teraz notowania Renaissance spadają - bo też to ugrupowanie w sondażach wyraźnie przegrywa ze Zjednoczeniem Narodowym Marine Le Pen, partii będącej w jednej rodzinie politycznej z ugrupowanie Wildersa (frakcja Tożsamość i Demokracja). Dodatkowo Renew Europe może zaszkodził to, że weszli w sojusz z „populistami”. Może to pogrzebać szanse Rutte na ważne stanowisko. Ale może też pozbawić perspektyw awansu Kai Kallas. Estońska premier od dłuższego czasu pojawia się w różnego rodzaju spekulacjach, choćby w kontekście NATO, ale ona także jest związana z Renew Europe. To najlepszy przykład jak długi politycznie cień rzuca sukces Wildersa w Europie.
Obecnie raczej mniej wiadomo niż więcej o tym, kto obejmie główne funkcje w poszczególnych organizacjach. Do roli szefa KE kandyduje obecna przewodnicząca Ursula von der Leyen - ale ma ona rolę faworytki tylko ze względu na pełnioną teraz rolę. Dziś nie ma pełnego poparcia nawet we własnej rodzinie politycznej (Europejska Partia Ludowa, należą do niej PO i PSL), nie mówiąc już o innych grupach. Ale o niej się mówi najwięcej, bo ma dobrze znane nazwisko pośród polityków, którzy otwarcie kandydują. Wszyscy inni trzymają karty przy orderach.
Kto jeszcze może się znaleźć w tej grze? Wiadomo, że wysoko - z racji stażu i pozycji - stoją notowania Rutte i Kallas, choć oboje obciąża zamieszanie koalicyjne w Holandii. Niewykluczone, że w pewnym momencie w grze pojawi się Pedro Sanchez, który od 2018 r. jest premierem Hiszpanii, ale którego pozycja polityczna w kraju ostatnio osłabła. Związany z socjalistami polityk mógłby być silnym atutem socjalistycznej frakcji, która nie ostatnio szczęścia do wyrazistych osobowości. Nie można wykluczyć, że EPL wysunie kandydaturą Klausa Iohannisa, który od 2014 r. jest prezydentem Rumunii, a którego kadencja kończy się w grudniu - właśnie w tym miesiącu powinny się ważyć ostateczne losy negocjacji. Zawsze mogą się w nich też pojawić kandydatury premierów Belgii (obecnie Alexander De Croo) i Luksemburga (w grudniu ubiegłego roku tę funkcję przestał pełnić Xavier Bettel), gdyż politycy z tych państw tradycyjnie są uważani za bezpieczny kompromis. Swoje szanse mają też Donald Tusk i Radosław Sikorski - jeśli rzeczywiście zdecydują się na poważnie zaangażować w europejską układankę przed zbliżającymi się w Polsce wyborami prezydenckimi.
Za czarnego konia obecnej układanki uchodzi Mario Draghi. Tego typu polityk byłby bardzo pożądany w Brukseli. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jego centrowe poglądy byłyby do zaakceptowania dla zdecydowanej większości krajów w UE - to rzadkość w sytuacji, gdy scena polityczna stała się tak niestabilna. Po drugie, on - były premier Włoch, a przede wszystkim był szef Europejskiego Banku Centralnego ma w UE ogromny autorytet. W czasach, gdy Unia raczej kojarzy się z kłopotami niż z sukcesami, ten kapitał jest bezcenny - i dla Brukseli, i dla całej UE. Problemem może być za to rząd włoski. Premier Giorgia Meloni wygrała wybory operując poglądami będącymi w kontrze do przekonań politycznego głównego nurtu, który reprezentował Draghi jako premier. W jej interesie wcale nie musi być wspieranie go teraz - a jednak trudno sobie wyobrazić taką nominację bez poparcia kraju, z którego dany kandydat się wywodzi. Też ogromny znak zapytania.
Oddzielna sprawa, że prawicowe ugrupowania też złapały zadyszkę. Dwie frakcje - Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (jest w niej m.in. PiS i partia Meloni) oraz Tożsamość i Demokracja - według sondaży mogą osiągnąć świetny wynik w wyborach do europarlamentu i w ten sposób poważnie skomplikować układankę stanowisk. Ale ostatnio przedstawiciel AfD (niemiecka partia wchodząca w skład Tożsamości i Demokracji) zaczął relatywizować rolę SS w czasie II wojny światowej. AfD zostało natychmiast usunięte ze swojej europejskiej frakcji, ale słowa poszły w świat. Jeśli osłabiają wynik prawicowych ugrupowań, pozycja negocjacyjna Meloni w naturalny sposób osłabnie. Ale wybory dopiero za dwa tygodnie, dopiero wtedy ostatecznie będzie znany efekt słów kandydata AfD.
W Parlamencie Europejskim odbyła się w czwartek debata kandydatów na funkcję szefa Komisji Europejskiej wysuniętych przez poszczególne frakcje polityczne. Nie było to znaczenie szczególnie istotne.
Z dwch powodów. Po pierwsze, zabrakło pełnej reprezentacji politycznej (swoich kandydatów nie przedstawili Tożsamość i Demokracja oraz Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy). Po drugie, ci politycy, którzy wzięli w niej udział, mają zbyt słabe polityczne portfolio, by traktować ich jako poważnych graczy. Poza von der Leyen wszyscy przedstawiciele kolejnych frakcji nie mieli znaczących osiągnięć politycznych, na tyle znaczących, by traktować ich jako graczy w rozgrywce. Debata dobrze pokazała poziom temperatury w debacie europejskiej, jej najważniejsze tematy - ale trudno ją potraktować jako realną prezentację kandydatów.
Z tej debaty warto odnotować dwie kwestie. Po pierwsze, wzrost istoty kwestii wojny na Ukrainie i w tym kontekście bezpieczeństwa europejskiego. Wszyscy kandydaci mówili o tym bardzo dużo. Jednocześnie niemal całkowicie znikły tematy światopoglądowe - prawie nic nie było o gender, LGBT+, prawie do aborcji, itp. Widać wyraźnie, że gdy wchodzą w grę tematy związane z bezpieczeństwem, wszystko inne przestaje być ważne. To też sporo mówi o priorytetach europejskich.
I druga kwestia - wydaje się równie ważna dla bezpieczeństwa i stabilności Europy jak wojna na Ukrainie. Każdy kandydat miał prawo do wolnej wypowiedzi, by przedstawić swoją kandydaturę. W jej trakcie pochodzący z Luksemburga Nicolas Schmit, który reprezentował Partię Europejskich Socjalistów, jasno zanegował wolność do politycznych wyborów w UE. „Frakcje Tożsamość i Demokracja oraz Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy nie są demokratyczne” - stwierdził jednoznacznie. Prowadzący debatę zaprotestował przeciwko temu i zaczął dopytywać, dlaczego Schmit uważa te ugrupowania za niedemokratyczne. „Mają inną wizję Europy i są przeciwne równości płci” - powiedział Schmit, zamykając temat. Widać takie ograniczenie demokracji mieści się w jego definicji demokratycznych wyborów. Co uderzające, żaden z obecnych na scenie polityków nie zaprotestował, nie polemizował z tą definicją - choć polemik i dyskusji na inne tematy było mnóstwo. Można było uznać, że w tej kwestii panuje ogólna zgoda. Dla UE, która ciągle przypomina, że o wartości demokratyczne dba szczególnie, brzmi to groźnie.