Co to właściwie znaczy, że ksiądz czy zakonnik zrobił karierę? Czy wszechobecne w naszych czasach dążenie do sukcesu przenika również środowiska kościelne?
Kard. Carlo Maria Martini podczas tegorocznych rekolekcji dla kapłanów w jezuickim ośrodku w Galloro surowo upomniał duchownych skażonych przez zawiść i pęd do kariery. Jak donosi dziennik "La Repubblica", były arcybiskup Mediolanu, nawiązując do Listu św. Pawła do Rzymian, zauważył, że "typowymi grzechami kleru prócz zawiści są próżność i oszczerstwo. Wielu duchownych zadaje sobie pytanie: Co ja takiego zrobiłem, że biskupem został ktoś inny, a nie ja?
Do diecezji napływa mnóstwo anonimów. Próżność przejawia się nie tylko w strojach purpuratów, ale także w oczekiwaniu na aplauz i niechęci do oznak oporu. Karierowiczów można spotkać głównie w kurii rzymskiej". W efekcie "nie mówi się rzeczy, które mogą zaszkodzić karierze, ale to, co podoba się przełożonemu".
Te gorzkie słowa kardynała, doskonale znającego watykańską rzeczywistość, wielu mogą szokować czy gorszyć, ale przede wszystkim powinny dać księżom impuls do rachunku sumienia.
Wiadomo, że tuż po święceniach mało kto od razu obejmuje probostwo albo piastuje wysokie funkcje w diecezji czy zakonie. Ale zdarzają się równie spektakularne, co zadziwiające przypadki kościelnych karier.
Za przykład weźmy drogę naukową. Na studia doktoranckie księdza muszą posłać przełożeni, a ich wybór nie zawsze pada na najzdolniejszego. Tu pojawia się pierwsze niebezpieczeństwo dla młodych duchownych. Są bowiem tacy, którzy - po ukończeniu seminarium zdeterminowani, by nadal się kształcić - zrobią wszystko, żeby zdobyć uznanie w oczach przełożonych.
Ambicje, które same w sobie nie są niczym nagannym, biorą wtedy górę nad zdrowym rozsądkiem i etyką. Rodzą się niezdrowe zależności i relacje. Ale cóż, często właśnie dla tych księży kariera w Kościele stoi otworem.
Podobnie bywa ze stanowiskiem proboszcza, czyli marzeniem niejednego wikariusza. W większości diecezji na probostwo czeka się kilkanaście lat. Ale bywają przypadki, że kapłan z niewielkim stażem zostaje proboszczem. Owszem, w grę może wchodzić szczególna predyspozycja do administrowania parafią, ale często to wyjątki potwierdzające tylko złą regułę.
Są i tacy, którzy marzą o biskupstwie, bo ono zapewni im władzę. Zresztą wśród duchownych zwykło się powtarzać, że w tym pragnieniu nie ma nic złego, skoro św. Paweł pisał: "Jeśli ktoś dąży do biskupstwa, pożąda dobrego zadania" (1 Tm 3,1). Jednak zdaniem biblijnych egzegetów chodzi tu nie o urząd, ale o sprawowanie funkcji duszpasterskich - zwłaszcza że w tamtych czasach nie było jeszcze rozróżnienia na kościelne szczeble presbiteroi i episkopoi. Apostołowi chodziło zatem po prostu o duszpasterzy, a już na pewno nie o władzę.
Z opisanych mechanizmów wynika jedno: szkoda, że kościelna kariera nie zawsze okupiona jest solidną pracą, zasługami i umiejętnościami. I chociaż słowa "kariera" czy "sukces" zdają się pasować do duchownych jak pięść do oka, nie wyplenimy ich ani z codziennego języka, ani z życia Kościoła.
Wystarczy sięgnąć do Ewangelii. U św. Marka mamy scenę, gdy Jakub i Jan - ci sami, którzy byli świadkami Przemienienia Mistrza na górze Tabor - przychodzą do Chrystusa i proszą, by mogli, gdy On już znajdzie się w chwale Ojca, zasiadać jeden po prawej, drugi po lewej Jego stronie (Mk 10, 35-41). Ich żądanie, wynikające z niezrozumienia Jezusa i Jego misji, jest oczekiwaniem na osobistą chwałę, czyli godności i zaszczyty, jednym słowem: karierę. Skoro najbliżsi Jezusowi nie byli wolni od tych przywar, czy dziwić się należy, że i dziś są tacy, dla których miejsce, tytuł, stanowisko czy kolor szat mają znaczenie?
Problem tkwi nie w dążeniu do kariery, ale w karierowiczostwie. Duchowni są tacy, jakie mamy społeczeństwo. Nie spadają z gwiazd i są skażeni tym, co lansuje współczesny świat. A skoro obecnie liczy się sukces, i to już dla ludzi młodych, podobna logika szukania smaczniejszych kąsków przenika też do struktur kościelnych.
Drżę tylko przed bezwzględnymi karierowiczami w sutannach. Bo typ karierowicza w Kościele to zwykle nie człowiek agresywny i grubiański, ale ksiądz z miłą powierzchownością, wspaniale mówiący o Ewangelii, o pogłębianiu duchowości, o służbie bliźniemu czy nawet pokorze, a jednocześnie wiedzący doskonale, do kogo się uśmiechnąć, gdzie się pojawić, komu przysłużyć.
To człowiek, który odwracając uwagę od własnych słabości, a rozprawiając o cudzych grzechach, sprytnie znajduje poklask w oczach przełożonych. Kościół z tego rodzaju postawami sobie kompletnie nie radzi. Dlatego my, duchowni, musimy się tym problemem zająć, nawet jeżeli dla wielu to niewygodne.
Apostołowie w końcu zrozumieli, idąc do końca za Mistrzem, co w życiu jest naprawdę ważne. Niemal wszyscy - prócz Jana - zginęli śmiercią męczeńską. A że wśród Dwunastu zdarzały się spory, kto z nich jest ważniejszy, zostawmy to Bożemu osądowi.
Ks. dr Krzysztof Stępniak jest prodziekanem Wydziału Socjologii Akademii Humanistycznej w Pułtusku i proboszczem parafii Strzegocin w diecezji płockiej