"Krótka piłka": Na finiszu PKO Ekstraklasy nie ma nudy. Wraca przy tym pytanie o właściwy balans w kadrach polskich klubów

Adam Godlewski
Wideo
emisja bez ograniczeń wiekowych
I jak tu nie kochać PKO BP Ekstraklasy?! Przez lata siermiężna, tylko od wielkiego dzwonu zdolna przygotować solidnego reprezentanta do grupowej fazy nawet najmniej prestiżowego z europejskich pucharów, w obecnym sezonie rekompensuje wszystkie rozczarowania lat minionych. I to z naddatkiem! Nie dość, że Jagiellonia i Legia świetnie radziły sobie w Lidze Konferencji Europy docierając aż do ćwierćfinałów – a stołeczny zespół potrafił „po drodze” odnieść zwycięstwa nad oboma wyłonionymi w zeszłym tygodniu finalistami LKE – to na dodatek na krajowym podwórku także nie ma nudy.

Ba, są delicje! W pamięci mamy jeszcze naprawdę świetny, najlepszy od lat finał Pucharu Polski, który współtworzyły Legia z Pogonią, a w sobotę Jagiellonia z Rakowem też dały spektakl. Pełen zwrotów akcji, dramaturgii, emocji. Najlepszych polskich zespołów ostatnich lat – Raków to mistrz z roku 2023, a Jaga jest obrońcą tytułu z poprzedniego sezonu – nie sparaliżowała stawka spotkania. Zwycięsko z tej batalii wyszedł zespół z Białegostoku, dzięki czemu liga – jak mawiał klasyk – na finiszu będzie jeszcze ciekawsza.

Kto w Rakowie zawinił?

Oczywiście, wszyscy pod Jasną Górą odczuwają ogromny niedosyt, bo przy nieco bardziej przyjaznych wiatrach (dotyczy to nie tylko sędziowania) Raków w hicie z udziałem mistrzów wcale nie musiał stracić kompletu punktów. Pytanie jednak, czy właściciel Rakowa Michał Świerczewski wraz z trenerem Markiem Papszunem nie są sami – w jakiejś oczywiście mierze – winni zaistniałej sytuacji?

Zmierzam do tego, że wśród 15 zawodników, których Papszun wpuścił w sobotę na boisko, było tylko dwóch Polaków – bramkarz Kacper Trelowski oraz wprowadzony na ostatnie 18 minut Patryk Makuch. Ktoś oczywiście może w tym momencie stwierdzić, że boiskowa jakość nie ma narodowości; albo ktoś gra na wysokim poziomie, niezależnie od tego, pod jaką szerokością się urodził i uczył się futbolu, albo nie. Czy jednak będzie miał rację?

Niezmiennie, analizując takie przypadki, mam w głowie metaforę, którą „poczęstował” mnie z ćwierć wieku temu trener „Bobo” Kaczmarek: – Czym różni się piłkarz polski od tego zagranicznego? Otóż obcokrajowiec weźmie po ostatnim meczu ostatnią pensję i będzie miał wszystko w… poważaniu. Natomiast nasi zawodnicy będą jeszcze musieli na ulicy spojrzeć kibicom w oczy.
Słowem, późniejszy asystent Leo Beenhakkera, zmierzał do tego, że rodzimi futboliści są bardziej skłonni, aby „umierać” za wynik, że ich motywacja w newralgicznych, stykowych sytuacjach jest większa. I nawet określał, że aby zespół miał właściwy balans narodowościowy i grał z charakterem, proporcje w grającej jedenastce powinny układać się – w najgorszym razie – 6-5 na rzecz krajowców...

OK, czasy się zmieniły, świat jest bardziej otwarty, unijne przepisy wymusiły nowe rozwiązania… Co jednak nie zmienia faktu, że neutralny fan polskiego futbolu w Częstochowie nie ma się z kim identyfikować. A oparty ponad miarę na zagranicznym zaciągu Raków dotąd nie umiał w europejskich pucharach błysnąć tak, jak znacznie lepiej pod tym względem zbalansowana Jaga. Która w bezpośrednim starciu także lepiej zdała egzamin z dojrzałości...

Może zatem przemyślenia trenera „Boba” wcale się nie zdeaktualizowały?

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl