Prokuratura nazywa Jana B. pośrednikiem w handlu nieruchomościami, ale branża odcina się od niego. Nigdy nie prowadził takiej działalności gdy pośrednicy musieli mieć licencje. - Nie piszcie o nim „pośrednik” To po prostu handlarz nieruchomościami.
Sposób działania był w większości przypadków bardzo podobny. Jan B. wyszukiwał osoby, które miały problemy z regularnym płaceniem czynszu za własne mieszkanie. Obiecywał, że pomoże im lokal sprzedać, spłacić dług a za resztę pieniędzy kupić mniejsze mieszkanie. Ale jego klienci zwykle zostawali z niczym.
TU PRZECZYTASZ więcej o sprawie Jana B.
Jeden z pokrzywdzonych miał zostać przeprowadzony do innego mieszkania, a trafił do altanki na ogródki działkowe. Jan B. odwiedzał go potem i częstował alkoholem. A potem zerwał kontakty. To jedna ze spraw, za którą Jan B. usłyszał już wyrok. Czasem ludzie nie dostawali sumy, która została po sprzedaży mieszkania i spłaceniu długów. Zdarzyło się, że pokrzywdzonych – po odebraniu im ich mieszkania - wprowadzono do mieszkania komunalnego. Jego najemca obiecał, że wykupi je od gminy i im sprzeda. Ale tego nie zrobił.
Sąd zobowiązał go do zwrotu wszystkich wyłudzonych pieniędzy. W śledztwie udało się zabezpieczyć 800 tysięcy złotych należących do Jana B. Te pieniądze będą przeznaczone na zwrot dla oszukanych. O ile wyrok się uprawomocni.
Tymczasem kolejny akt oskarżenia opowiada identyczne historie. W jednym przypadku mieszkanie trafiło do syna i synowej Jana B. I dlatego razem z nim zasiądą na ławie oskarżonych. Pokrzywdzoną jest pan i Irena, właścicielka mieszkania wykupionego od firmy PKP. Jedyny „zysk” ofiary przestępstwa to spłacony dług za mieszkanie. Zdaniem prokuratury Jan B. obiecał jej iny – mniejszy lokal. Ale nie miał do niego żadnych praw. Bo było to mieszkanie należące do wojska.