Zastrzegam to od razu bo wiem, że z tej racji nie będzie to uczciwy tekst. Dlatego zresztą od lat unikam wypowiadania się o prezydencie, bo moja podświadomość, jakbym się nie starał, i tak zdryfuje mnie ku jakiejś złośliwości.
Bo czy np. zauważyliście, że Kraków dał nam prezydenta, ale jest też ojczyzną genialnej imprezy, czyli marszu jamników. Myślicie, że chodzi mi o to, dlaczego prezydent Polski w świecie prezydentów nie ma takiej rangi, jaką ma marsz jamników w świecie fajnie wymyślonych wydarzeń miejskich? To zupełnie jeszcze nie rozumiecie skali mojego problemu. Bo mnie do głowy przychodzi kwestia: dlaczego właściwie nie wybraliśmy w miarę kumającego komendy po angielsku jamnika?
Jak każda osoba zmagająca się z drobnymi usterkami psychicznymi, płacę za to określoną cenę. Wiecie, chodzi mi o to, że od lat np. głupio się czuję mówiąc, że ja i Duda kończyliśmy tę samą uczelnię. Oczywiście mogę się potem rozwijać, że UJ z moich czasów to coś innego, niż podupadająca uczelnia, dająca tytuły doktora prawa takim znawcom tej dziedziny jak Andrzej Duda. Albo całe życie mówiłem, że jestem z Krakowa, a teraz określam to precyzyjniej: jestem z Bronowic, tej wioski, gdzie było wesele Wyspiańskiego...
Tymczasem prezydent postanowił wygłosić orędzie do Sejmu z okazji pierwszej rocznicy wygrania wyborów przez rządzącą dziś formację. Dla mnie okej.
Poznawczy dyskomfort uwiera mnie dopiero przy (nomen omen) marszu prezydenckich urzędników, którzy opowiadają mi o tym jak o uświęconej tradycji. No nie, prezydent przez 9 lat nie wpadł na ten pomysł. Co dla mnie już jest zdaniem pułapką, bo otwiera przestrzeń do założenia, że prezydent posiada zdolność do wpadnięcia na jakikolwiek pomysł. O – widzicie – tak działa ta moja usterka… Ale przynajmniej się do niej przyznaję.
Prezydent wyjaśnił, że zdecydował się skorzystać ze swoich uprawnień, bo „uważam, że z jednej strony podsumować trzeba wszystko to, co zostało dokonane lub zaniechane, a z drugiej strony także i przypomnieć, jak fundamentalne cele i wyzwania stoją dziś przed RP”. Bo „Polacy zasługują na to, aby ich sprawy, sprawy najważniejsze dla ich rodzin (dzieci, wnuków) traktowane były poważnie”.
To cały, przytoczony wiernie wstęp. I to jest dobry tekst, bo jest krótki i nienachalnie sugeruje, że prezydent wagą swojego urzędu chce dodać powagi najważniejszym dla Polaków sprawom. Akcent zgrabnie pada na zaszytą tu supozycję, że robi to dlatego, że te ważne sprawy nie są przez rząd traktowane przez ostatni rok „poważnie”.
Oczywiście sięgam po termin „supozycja” w tym jego znaczeniu, gdy opisujemy stan pośredni między przedstawieniem a przekonaniem. Pozostałe 48 minut wystąpienia zajęło prezydentowi przekształcanie supozycji w stwierdzenie, że Polacy mają dziś tylko wybór między tym, co rząd zaniechał a tym, co zrobił źle.
Co nie było zaskoczeniem. Ciekawsza wydaje mi się więc kwestia, czy istnieje wystarczająco dużo światów równoległych, żeby gdzieś redaktor Olejnik porozmawiała o tym orędziu z sekretarzem stanu Mastalerkiem tak, że dałoby się poznać, że wiedzą, co znaczą słowa, których używają.
Popatrzcie chwilę ze mną na to ostatnie zdanie.
„Słowo”; „wiedza”; „poznanie”, „rozmowa”. Dorzućmy „ogień”; „pismo” – i mamy fundamenty cywilizacji człowieka rozumnego. Który w swoim geniuszu doprowadził nas do etapu, na którym Mastalerek i Olejnik mogliby wrzucić to do Googla, przez co może choć na chwilę przestaliby nas zarzucać pustymi „frazami kluczowymi” w rytualnej naparzance.
Kiedy pobierałem nauki na tej uczelni, co prezydent (– no sami widzicie, jak to dziś brzmi) jedną z moich przygód było odkrycie nieskończonych przestrzeni, które kryją się za innym, też krótkim wstępem. Za Jana Ewangelisty: „Na początku było słowo”. Przez lata mądrzałem na tyle, by dziś nie powiedzieć publicznie: tęsknię do Logosu.
Po wrzuceniu Logosu w Googla wyskoczy ci bowiem najpierw: „termin oznaczający wewnętrzną racjonalność i uporządkowanie czegoś: świata, duszy ludzkiej, wypowiedzi, argumentu”.
Naprawdę nie mogło nam wystarczyć?
Ach, umówiłem się na tekst o orędziu prezydenta. A wciąż zostało mi te wspomniane już 48 minut nagrania. To znaczy około, bo nie wiem, ile pod koniec zajmują oklaski. A nie wiem, bo – no bądźmy poważni – kto normalny zmarnuje godzinę na odkrycie czegoś, co ujawnione zostało już na wstępie.
