Letnie igrzyska olimpijskie w Monachium w 1972 roku oznaczały rozpoczęcie złotej ery w historii reprezentacji Polski w piłce nożnej. Drużyna selekcjonera Kazimierza Górskiego wywalczyła wtedy mistrzostwo olimpijskie, zaś dwa lata później na mistrzostwach świata w RFN również zaprezentowała się wspaniale. Trzecie miejsce na mundialu to pierwsza kwestia, ale trzeba też pamiętać o zasługach piłkarzy w klasyfikacjach indywidualnych.
Królem strzelców z dorobkiem siedmiu goli został Grzegorz Lato, a najlepszym asystentem rozgrywek okazał się Robert Gadocha. To za ich sprawą po latach znów wrócił temat mistrzostw w Niemczech.
Afera dolarowa
Polska zwyciężyła z Argentyną (3:2) i Haiti (7:0), były to dwa pierwsze mecze mundialu. Przed trzecią kolejką była już pewna awansu do kolejnej rundy. W ostatniej serii podopieczni Kazimierza Górskiego mieli rozegrać mecz z Włochami, wicemistrzami świata z 1970. Argentyńczycy byli bardzo zainteresowani wynikiem spotkania. Piłkarze znajdowali się w takiej sytuacji, że zwycięstwo nad drużyną Haiti nic im nie dawało. Aby pozostać w grze na mundialu, musieli liczyć na porażkę Włochów w meczu z Polakami w Stuttgarcie.
Argentyńczycy postanowili zmobilizować polskich piłkarzy. Ustalili, że każdy zawodnik i dwaj trenerzy ze swojej premii za zakładany awans do drugiej rundy oddadzą Polakom po tysiąc dolarów. W sumie 24 tys. dolarów. Do przekazania ich zobowiązał się Ruben Ayala - oznajmił w 2004 roku Grzegorz Lato w rozmowie z "Przeglądem Sportowym".
Ayala miał o tym powiedzieć Grzegorzowi Lacie w cztery oczy, na spotkaniu w latach 80. w meksykańskim Atlante FC. Jak relacjonował Argentyńczyk, za nieodpuszczanie Włochom pieniądze miał kolegom przekazać Gadocha, ale mimo zwycięstwa Biało-Czerwonych 2:1 „premii” nigdy nie ujrzeli.
6 tys. „za fatygę”
Pośrednikiem między Polakami a Argentyńczykami miał być Iggy Boćwiński, urodzony w Argentynie syn polskich imigrantów, przyjaciel Gadochy i ojciec chrzestny jego córki - wówczas dyrektor linii lotniczych PanAm na Polskę.
Jak relacjonował, Gadocha otrzymać miał 18 tys. dolarów dla siebie i polskiej drużyny. Boćwiński resztę zainkasował „za fatygę”.
Robert zachował pieniądze dla siebie. Zresztą zaskoczył mnie tym zupełnie. Kiedy wręczałem mu torbę, zapytałem, jak zamierza podzielić kasę. Wtedy powiedział: "Wiesz co, nie mów nic chłopakom. Nasza strategia na mecz z Włochami i tak była taka, żeby wygrać". Byłem bardzo zaskoczony taką postawą Gadochy – wyznał po latach Boćwiński.
Po zakończeniu kariery Gadocha przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Na temat "afery dolarowej" zaciągnął kurtynę milczenia. Dopiero w 2013 roku w rozmowie z Romanem Hurkowskim zabrał głos na ten temat.
To wszystko kłamstwa. Moje nazwisko zostało wykorzystane. Proszę tylko prześledzić moją karierę - nie ma tam ani krzty informacji o ustawianiu meczów czy o jakichkolwiek innych przekrętach. Jestem czysty jak łza. Zawsze koncentrowałem się tylko na piłce - przekonywał w "Polsacie Sport".
Była żona Gadochy o „zniszczeniu życia”
Gadocha stwierdził, że jego była żona oraz Boćwiński chcieli mu zaszkodzić, na nich też zrzucił winę.
Jak stwierdził, „_dla niej (byłej żony - red.) liczyły się tylko pieniążki. To wszystko zostało wymyślone kilka lat po turnieju, kiedy poprosiłem tą panią o rozwód. Wtedy zaczęło się szantażowanie. Małżonka mówiła, że jeśli nie zrezygnuję z domu, zniszczy mi życie…_”
Ona z tym człowiekiem współpracowała już wcześniej. W Polsce. Facet był bardzo blisko naszej reprezentacji. Nie wiem konkretnie, co ta dwójka wymyśliła, ale tak na logikę: gdybym wziął te pieniądze, moi koledzy siłą rzeczy wszystkiego by się dowiedzieli. Przecież on z nami przebywał, powiedziałby im! Dlaczego to wyszło dopiero po 30 latach? - dociekał Gadocha.
Niestety, kwestii dlaczego Lato o sprawie dowiedział się od Ayali, a nie od Boćwińskiego czy byłej żony Gadochy już nie potrafił wyjaśnić. Koledzy z „Orłów Górskiego” uznali jego wersje za mało wiarygodną a Jan Tomaszewski nazwał go złodziejem zapowiadając, że nie poda mu ręki.
Mecz na wodzie i wywalczone srebro
Po pokonaniu Argentyny spotkanie z Niemcami było dla naszej reprezentacji niezwykle ważne: zwycięzca tego spotkania miał zagrać w wielkim finale. Polacy czuli się mocni i wierzyli w zwycięstwo.
W godzinach południowych nad Frankfurtem, gdzie rozgrywany miał być mecz, przeszła potężna burza. Mimo wysiłków służb porządkowych i straży pożarnej ze specjalnym sprzętem boisko nie nadawało się do gry. Zgodnie z przepisami mecz powinien zostać rozegrany w innym terminie. Mimo to, z powodu presji czasu i rangi spotkania, organizatorzy naciskali na obie reprezentacje oraz głównego sędziego spotkania, aby mecz został rozegrany.
Mecz ostatecznie rozpoczął się z 30 minutowym opóźnieniem. W pierwszej połowie przeważali Polacy, jednak grząskie boisko stanowiło duży kłopot w rozgrywaniu piłki. Druga połowa należała już do Niemców. Wprawdzie w 56. minucie Jan Tomaszewski obronił rzut karny podyktowany za faul Jerzego Gorgonia, ale już w 76. minucie niepilnowany Gerd Müller strzelił dla Niemiec zwycięskiego gola. Pomimo porażki gra Polaków była bardzo dobrze oceniana. Gratulacje napływały z całego świata.
Przy normalnych warunkach nie mielibyśmy prawdopodobnie żadnych szans - stwierdził po latach Franz Beckenbauer, kapitan reprezentacji RFN.
Źródło: sportowefakty.wp.pl / przystanekhistoria.pl

dś