Spis treści
Wszystko zaczęło się od tego, że na panewce spalił plan szybkiego wzięcia Kijowa i „ucięcia głowy banderowskiej hydrze”. O ile na południu i w Donbasie inwazja rosyjska w pierwszych tygodniach jakoś wyglądała, to na północy i północnym wschodzie wojsko poniosło poważne straty w ludziach. A przecież to był trzon rosyjskiej armii. Najlepsze jednostki. To musiało mieć poważny wpływ na sytuację kadrową agresorów w kolejnych miesiącach.
Najpierw ściągnięto wagnerowców, potem na większą skalę kadyrowców. Grupa Wagnera zaczęła zaś po odniesieniu strat werbować najemników w koloniach karnych. Kreml zaś zlecił szefom regionów formować własne jednostki do wysłania na front. Ale to wszystko było za mało. W końcu Władimir Putin musiał zrobić to, przed czym długo się wzbraniał. We wrześniu ogłosił mobilizację. Do wojska trafiło ok. 300 tys. ludzi. Część niemal od razu wysłano na front. Co było niczym wyrok śmierci.
Inwazja więźniów i mobików
Rosja putinowska, niczym Związek Sowiecki, czy Rosja carska, w wojnie życiem swych żołnierzy się nie przejmuje. Wszak znamy powiedzenie „ludzi u nas dużo”. 300 tys. zmobilizowanych na jesieni? Za chwilę można zmobilizować kolejne 300 tys. A na jesieni i z pół miliona. Na brak mięsa armatniego włodarze Kremla nigdy nie narzekali.
Widać to na froncie. Po dużych stratach w pierwszej fazie inwazji Moskwa musiała ratować się więźniami i przymusowo zmobilizowanymi obywatelami. Mięsem armatnim łatała luki na linii frontu. Co było widać w dziennych danych strony ukraińskiej o stratach osobowych Rosjan. Zwłaszcza tuż po rozpoczęciu mobilizacji. Wtedy część tych rekrutów rzucono od razu na front (więcej szczęścia miało te 150-200 tys., które trafiło na kilkumiesięczne szkolenie). Nic dziwnego, że średnio taki „mobik” był w stanie przeżyć na froncie 1-2 tygodnie.
W przypadku więźniów werbowanych przez Grupę Wagnera, było jeszcze krócej. Zwłaszcza pod Bachmutem, gdzie szli do ataku niczym barany na rzeź. W tym przypadku wiadomo nawet mniej więcej, jaka była skala strat. Od września do grudnia na front trafiło ok. 50 tys. wagnerowców-więźniów. Tylko co piąty wyszedł z tego cało. Pozostali zginęli, zostali poważnie ranni, trafili do niewoli lub zdezerterowali.
Jak barany na rzeź
Ostatnio furorę w mediach robi nagranie, na którym umundurowani mężczyźni w kominiarkach zwracają się do gubernatora Kaliningradu. Bo okazuje się, że to właśnie są mieszkańcy eksklawy, zmobilizowani na jesieni ub.r. Mówią, że nie przygotowano ich do walki na froncie, a dowodzenie jest tragiczne.
- Jesteśmy dosłownie prowadzeni na rzeź – mówi jeden z nich.
Rosjanie giną na wojnie niczym przysłowiowe muchy, nie tylko na froncie, ale też na jej zapleczu. Często wynika to zarówno z nieudolności dowództwa, jak i braki doświadczenia i zdrowego rozsądku mobilizowanych przymusowo żołnierzy. Choćby ukraiński ostrzał w sylwestrową noc zamienionej w koszary szkoły w Makijewce w okupowanym Donbasie. W jednym budynku zginęło kilkuset Rosjan.
Ale jeszcze gorzej jest oczywiście na samej linii frontu. Mówią o tym od dawna sami Ukraińcy. Zmobilizowani są rzucani na rzeź. Ciała poległych nie są zabierane, a kolejni Rosjanie dosłownie idą po trupach kolegów. Mogłoby się wydawać, że ostatnio, po tym, jak walczące jednostki uzupełniane są już lepiej przeszkolonymi żołnierzami, to się zmieni. Jeśli jednak nawet taki żołnierz indywidualnie jest gotowy do walki, to i tak pozostaje kwestia dowodzenia.
Ofiary fatalnych dowódców
Przykładem niedawna rzeź pododdziałów 155. Brygady piechoty morskiej pod Wuhłedarem. Widać to było na nagraniach z drona, które trafiły do sieci. Choćby tym z kolumną czołgów i pojazdów bojowych jadących wąską drogą. Pierwszy wjeżdża na minę. Kolejne próbują go ominąć poboczem. I też wybuchają na minach. Jeśli wierzyć w autentyczność apelu żołnierzy 155. Brygady do gubernatora Kraju Primorskiego, skąd pochodzi jednostka, zginęło w cztery dni 300 ludzi, zniszczona została połowa sprzętu.
Rzeź pod Wuhłedarem ma szansę stać się tak znaną, jak słynna nieudana przeprawa Rosjan przez rzekę Siewierski Doniec w maju ub.r. Ukraińscy zmasakrowali przeciwnika, zginąć mogło 1,5 tys. Rosjan, a zniszczonych pojazdów pancernych zostało nawet ok. 50. To był czas, gdy takie straty osobowe były dotkliwe dla Rosji. Dziś widać, po zasileniu wojsk dziesiątkami tysięcy więźniów i zmobilizowanych, że Moskwa przyjęła strategię dużej przewagi liczebnej nad wrogiem. Niczym podczas wojny z nazistowskimi Niemcami. Jeśli przewaga osobowa 5:1 na danym odcinku frontu nie działa, to będzie nawet 10:1. Aż Ukraińcom skończy się amunicja. Tysiące zabitych Rosjan w ramach kosztów sukcesu? To nic.
Tiktokerzy Kadyrowa
Ale tysiące prowadzonych na rzeź ludzi to jedna strona medalu. Jest też druga kategoria wojujących na Ukrainie. Im akurat z rzadka zdarza się trafiać na front. Nie są skazani na niemal pewną śmierć, jak zmobilizowani Rosjanie. Popisują się na jego zapleczu. Pełniąc funkcje stricte okupacyjne, „wojując” z ludnością cywilną, a dokładniej jej majątkiem.
Chodzi o większość oddziałów Rosgwardii skierowanych w drugim rzucie, za regularnym wojskiem, na Ukrainę. Oczywiście zdarza się, że i oni muszą walczyć z armią ukraińską – przykładem zaskakujące uderzenie ukraińskie w obwodzie charkowskim. Ale w większości skupiają się na rabowaniu i popisach w internecie.
Wiadomo, że mowa tu o kadyrowcach – ich oddziały wchodzą właśnie w skład Rosgwardii. Ramzan Kadyrow chwali się, ilu to Czeczenów wysłał na wojnę. Sęk w tym, że mało który wziął udział w bezpośrednim boju.
„Znamienne jest, że mimo rzekomego wyszkolenia, ducha walki i wyposażenia tiktokerów Kadyrowa, nawet poza strefą aktywnych walk, z 2500 najemników około stu zostało zabitych, około trzystu rannych, a ponad sześćdziesięciu uciekło z Ukrainy, pozostawiając broń i amunicję" – informował w maju 2022 ukraiński wywiad wojskowy.
Po inwazji na Ukrainę internet zalały filmiki dokumentujące rzekomo bohaterskie wyczyny wojenne kadyrowców. Nietrudno było zweryfikować i wyśmiać ich walkę z pustymi, spalonymi budynkami czy… powietrzem.
Niektórzy chwalili się wojaczką na Ukrainie, będąc wciąż… w Czeczenii. Niektóre nagrania pochodziły z Białorusi. W rzeczywistości ludzie Kadyrowa, jeśli już doszło do walki z armią ukraińską, regularne dostawali baty.

lena