W czerwcu 2017 roku otrzymał najważniejszą wiadomość w życiu, nie licząc może tych o narodzinach dwójki dzieci. Wtedy jednak też coś się urodziło. Olimpijski plan Michaela Hicksa. Nie pamięta, czy gdzieś to usłyszał, czy przeczytał, ale chodziło o krótki komunikat. „Koszykówka 3x3 w programie igrzysk w Tokio”.
- Oczy mi się zaświeciły. Poczułem, że dostaję drugie sportowe życie, szansę od losu. Zobaczyłem przed sobą cel i sens - opowiada dzisiaj. Na telefonie od razu ustawił sobie nową tapetę. Pięć olimpijskich kół.
Grał wtedy w Polsce, w pierwszej lidze koszykówki. Drugi poziom rozgrywek, warunki do gry takie sobie. Choć akurat on występował w nowym klubie z Krakowa, którego właściciel szastał pieniędzmi na prawo i lewo. Z planu budowy koszykarskiej potęgi jednak nic nie wyszło. Hojny sponsor miał poważne problemy z prawem i prokuraturą, a Hicksowi z tamtego czasu zostały nierozliczone faktury. No i został mu jeszcze ten olimpijski plan, który 34-latka, już wtedy uznawanego za odcinającego kupony weterana, wciągnął do jakiejś innej rzeczywistości.
- To przecież byłaby jakaś szalona historia, gdybym zagrał w Tokio, i to jako polski sportowiec. Nieprawdopodobne. A teraz wydaje się to realne. To może być mój życiowy strzał, nie zmarnuję tej okazji - mówił cztery lata temu.
Nie zmarnował.
To jest moje DNA
Koszykówka 3x3, zwana też streeballem, nie spadła na niego oczywiście tak znienacka. Równolegle z ligowymi rozgrywkami brał udział w turniejach w grze na jeden kosz, szybko wyrobił sobie w nich dobrą, światową wręcz markę. Podobnie zresztą jak cała polska reprezentacja, nie przez przypadek dwa lata temu „Biało-Czerwoni” zdobyli brązowy medal mistrzostw świata. Hicks był najlepszym strzelcem tych zawodów i to jego rzuty w samej końcówce starcia z Serbią zdecydowały o wielkim sukcesie. Już wcześniej zaczął dostawać wiadomości ze Stanów Zjednoczonych. „Cześć Mike, oglądaliśmy twój mecz w World Tourze, świetna gra!”. „Hej, widziałem z tobą film na YouTube”. Smyrna w stanie Tennessee, jego rodzinna miejscowość, doczekała się znanego sportowca. Po kilkunastu latach od jego wyjazdu do Europy.
- Nie wiem, czy na igrzyskach będzie mi kibicować całe Tennessee, ale w rodzinie wszyscy mają już koszulki polskiej reprezentacji. Po najdalszych kuzynów! - śmieje się Hicks.
W USA streetball to coś znacznie więcej niż sport, bardziej - styl życia. - Wychowywałem się w tej kulturze. Rywalizacja non stop. Gra na ulicy jeden na jeden, dwóch na dwóch, zakłady, hip-hop. To moje DNA - opowiada.
Kolega wymyśla mu ksywkę. „Money in the bank”. Mówił, że kiedy Mike dostaje piłkę, to punkty są pewne jak pieniądze w banku. Choć akurat z tą grą na pieniądze to różnie bywało. Raz wygrał pięćset dolarów, ale zdarzyło mu się przegrać tysiąc.
- Czy po igrzyskach zmienię przezwisko na „Medal in the bank”? - zamyśla się. - Człowieku, nie, wtedy po prostu poproszę od razu o pomnik w Warszawie - zanosi się śmiechem.
Co ciekawe, w olimpijskim turnieju nie będzie reprezentacji USA (mistrzowie świata z 2019), za to będzie Hicks. - Mnie proszę traktować jako polskiego zawodnika - zastrzega. - Amerykanów nie żałuję. Źle wybrali, przekombinowali ze składem, zostali ukarani. Nie spodziewam się też zainteresowania ze strony amerykańskich mediów.
Improwizacja ponad wszystko
Mały Mike bardziej niż o udziale w igrzyskach marzył o grze w NBA, najlepszej koszykarskiej lidze świata („W głowie miałem tylko trzy rzeczy: basketball, basketball i basketball”). Podszedł blisko, po latach potrenuje z gwiazdami Boston Celtics, ale propozycji kontraktu nie dostał. Do Polski trafił kilka lat później, w 2008 roku - via Francja, Turcja i Portoryko. Pierwszy przystanek: Kwidzyn, ale jego życie toczyło się głównie wokół Starogardu Gdańskiego. Tu odnosił największe sukcesy - w drużynie Polpharmy. W Starogardzie wciąż prowadzi szkółkę koszykarską. Dzieci go uwielbiają, bo Mike to urodzony showman.
Na boisku też taki jest, dlatego trenerów w tradycyjnej koszykówce czasem doprowadzał do szału. On kocha spontaniczną grę, improwizację i indywidualne popisy, oni mniej. Za to w streetballu takie cechy są w cenie.
- Gdybym miał opisać jednym słowem różnicę między koszykówką 5x5 a 3x3, to byłaby to intensywność. W tradycyjnym baskecie masz czas pomyśleć, przygotować akcję, ułożyć taktykę. A 3x3 to jest dziesięć minut gry na maksymalnych obrotach, atak - obrona, atak - obrona, nie masz czasu nawet ucieszyć się z udanej akcji, bo już zaczyna się kolejna - opisuje Hicks.
W gangu, jak nazywa reprezentację Polski, to on jest killerem. Drużynę pierścienia na igrzyskach tworzą poza nim Przemysław Zamojski, Szymon Rduch i Paweł Pawłowicz. Zgrana paczka, ale to Mike jest w niej najbardziej opętany żądzą zwycięstwa. Kiedy niektórzy mówią, że 3x3 dała im szansę na zobaczenie kawałka świata, on podkreśla, że nie interesują go zabytki, tylko zwycięstwa w turniejach. Bo może paszport ma polski, ale podejście do rywalizacji na wskroś amerykańskie. Drugi, powiadają w USA, jest pierwszym przegranym.
- Brak widzów w Tokio nie będzie dla mnie żadnym problemem. Na trybunach mógłby usiąść choćby Michael Jackson, a i tak nie zrobiłoby to na mnie żadnego wrażenia. Mnie interesuje tylko, żeby grać w turnieju do samego końca, do finału - zaznacza. - Nerwy? Jestem spokojny, dużo bardziej stresowałem się przed turniejem eliminacyjnym w Grazu.
Do zobaczenia na igrzyskach, synku
Awans na igrzyska był dla niego bardzo emocjonalnym przeżyciem. Po ostatnim meczu rozpłakał się. Dopiął swego, ale jednocześnie wyznał, że w tej drodze cały czas towarzyszyły mu słowa mamy, która zmarła cztery lata temu. - Kilka dni przed śmiercią powiedziała mi: „Szykuj się na igrzyska, tam się widzimy”. To zdanie miałem z tyłu głowy przez cały czas. I wiem, że ona też tam ze mną będzie. W ogóle to Tokio w moim przypadku jest jak przeznaczenie. Przecież gdyby moje losy potoczyły się inaczej, nie trafiłbym do Polski, to w ogóle nie mógłbym myśleć o grze na igrzyskach.
Mama również była koszykarką, grała na poziomie uniwersyteckim.
- Cała rodzina jest koszykarska, nie ma w niej chyba nikogo, kto nie grał w basket, ale tylko ja zostałem profesjonalnym graczem. Może właśnie dlatego, że mama była wymagająca, cały czas pchała mnie do przodu, zachęcała do pracy - mówi Michael.
Wtedy w Grazu odreagowywał jednak nie tylko emocje związane z tamtą ostatnią rozmową. Na Facebooku opublikował też gorzki wpis o ludziach, którzy „chcieli zrujnować mi karierę, ale nie porzuciłem swoich marzeń”. Bardziej dotyczyło to jednak jego perypetii w normalnej koszykówce, w której faktycznie osiągnął znacznie mniej niż mógł. Miał zadatki na wielką gwiazdę polskiej ekstraklasy, ale był w niej tylko barwnym ptakiem. Potem problemy miał nawet w klubach z niższych lig, w ostatnim sezonie kompletnym niewypałem była jego przygoda z Wisłą Kraków.
- Różne plotki słyszałem na swój temat, szargano moje nazwisko. Że nie jestem graczem zespołowym, że jestem szalony. Ludzie nawet mnie nie znają, a wygadywali takie rzeczy - precyzuje Hicks. - Musiałem znaleźć dla siebie życie poza koszykówką 5x5. I choć mam żal do niektórych ludzi, to widocznie to mi było pisane. Bo to drugie życie dał mi właśnie streetball. I co? I teraz zagram na igrzyskach. Wiesz, jak niewielu ludzi na świecie może się czymś takim pochwalić?!
Jednak Hicks nie jest typem sportowca, którego interesuje sam udział. Co to, to nie.
- Gdy byłem dzieckiem, to podczas igrzysk najchętniej oglądałem pływanie i gimnastykę sportową, olimpijska koszykówka jakoś mniej mnie interesowała, nawet gdy grał Dream Team - śmieje się. - Może wtedy nie marzyłem o udziale w igrzyskach, ale czułem, że to jest jednak impreza dla wybranych. Teraz, gdy wszedłem do wioski olimpijskiej, to poczułem, że jestem we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Jestem gotowy i głodny sukcesu. Wszyscy jesteśmy. Dawaj Polska!
W ostatnich tygodniach ten zwrot powtarza najczęściej.
Koszykówka 3x3 na igrzyskach
Na olimpijskim turnieju w koszykówce 3x3 zagra osiem drużyn. Mecze rozgrywane są każdy z każdym, do półfinału awansują dwie najlepsze, te z miejsc 3-6 zagrają w dwóch ćwierćfinałach. Polacy rywalizację rozpoczną 24 lipca meczami z Łotwą i Japonią. W kolejnych dniach zmierzą się kolejno z Serbią i Rosją (25 lipca), Chinami i Holandią (26 lipca) oraz Belgią (27 lipca). - Za najsilniejszych rywali uznaję Łotwę, Serbię i Holandię - mówi Michael Hicks. Mecze trwają 10 minut. Trzyosobowe zespoły grają na jeden kosz na boisku o wymiarach 15x11 m (w przybliżeniu połowa boiska do normalnej koszykówki). Za każdy celny rzut przyznaje się jeden punkt, rzut zza łuku wyznaczonego 6,75 m od kosza jest wart dwa punkty.
