O Elżbiecie Łukacijewskiej reprezentującej obóz Koalicji Europejskiej śmiało można już powiedzieć, że to polityczny fenomen. Bo choć w tych wyborach do europarlamentu partia wyraźnie na nią nie stawiała, proponując jej najpierw 7, a po protestach samej europosłanki 10 miejsce, potrafiła skutecznie przekonać do siebie wyborców.
Z ostatniego miejsca przebiła podkarpacką jedynkę
Elżbieta Łukacijewska zdobyła ponad 40 tys. głosów, wyprzedzając podkarpacką jedynkę, czyli Czesława Siekierskiego, pochodzącego z woj. świętokrzyskiego doświadczonego europosła wywodzącego się z PSL. Podobnego przypadku w Polsce dotąd nie było, co w swoim poście na Facebooku podkreśliła sama europoslanka.
Wygranie z jedynki to raczej norma, wygranie z ostatniego miejsca to jak wygranie meczu, którego nikt nie obstawia
- napisała.
Co więcej tak spektakularna wygrana nie była pierwszą, jaką pochodząca z Cisnej Łukacijewska ma na swoim koncie. Już raz zdarzyło jej się pokonać faworyzowanego przez partię rywala. Podczas swoich pierwszych wyborów do PE w 2009 r., kiedy startowała z drugiego miejsca na liście, zgarnęła przepustkę do Brukseli sprzed nosa Mariana Krzaklewskiego, ówczesnej „jedynki” na liście.
- Krzaklewski był wtedy polityczną tuzą, człowiekiem znanym w całym kraju. A obok niego na liście byłam ja, dziewczyna z Bieszczad, mieszkanki malutkiej gminy - uśmiecha się Elżbieta Łukacijewska. - Ale kiedy przypomnę sobie tamten czas to zdecydowanie 3/4 Platformy pracowało na mnie, na to, żeby nam wszystkim się udało. Teraz niestety nie byliśmy jedną drużyną - mówi.
O tym, że partia ewidentnie nie wspierała Łukacijewskiej w kampanii wiadomo było nie od dziś. Poszczególni kandydaci prowadzili osobne działania, prześcigając się w szukaniu poparcia u partyjnych kolegów ze znanymi nazwiskami i twarzami. Nawet w ostatnim dniu kampanii odwiedzający Podkarpacie Grzegorz Schetyna zrobił sobie zdjęcia na wałach przeciwpowodziowych z posłanką Joanną Frydrych, która też kandydowała do PE.
Tymczasem Elżbieta Łukacijewska, jak sama przyznaje, pokonała ponad 7 tys. km, jeżdżąc sama na spotkania z wyborcami, organizowane w każdym powiecie Podkarpacia. Nie wszyscy politycy KE decydowali się na takie bezpośrednie, skutkujące często nieprzyjemnymi uwagami konfrontacje z wyborcami w regionie, nazywanym matecznikiem PiS-u. Nikogo z obserwatorów nie dziwiło więc to, że Łukacijewska na wyniki wyborów nie czekała w sztabie KE w Rzeszowie, ale u siebie w domu z rodziną i współpracownikami.

Elżbieta Łukacijewska: mam nadzieję, że partia wyciągnie wnioski
Pytana o smak zwycięstwa właśnie w obliczu tych okoliczności, Łukacijewska nie kryje, że satysfakcję ma nie tylko ona, ale i cały jej zespół.
- My i wszyscy ludzie, którzy od początku nie zgadzali się z taką decyzją partii i którzy sami komunikowali, że dla nich jako wyborców jest niezrozumiała - mówiła nam wczoraj na gorąco nowa-stara europosłanka.
- Mam nadzieję, że partia wyciągnie z tej sytuacji wnioski, bo przed nami kolejna kampania wyborcza. Ona musi być prowadzona inaczej, musi dotyczyć całej listy, a nie wybranych osób, bo wyborcy nie lubią, kiedy próbuje się promować rodzynki. A jeśli chodzi o nasz elektorat na Podkarpaciu, po raz kolejny okazuje się, że wyborcy nie lubią kandydatów spoza regionu
- dodaje.
W podobnym tonie wypowiada się dr Krzysztof Malicki, socjolog z Uniwersytetu Rzeszowskiego.
- Dziwnie jest powtarzać te same błędy, a Koalicja Europejska właśnie to zrobiła - komentuje krótko. - Można było zaryzykować raz, tak jak wtedy z Marianem Krzaklewskim, ale robić to drugi raz? Zwłaszcza, że Podkarpacie miało swoją rozpoznawalną już europosłankę - dziwi się.
Sama Łukacijewska także przyznaje, że mogłaby zdobyć jeszcze więcej głosów, gdyby była na pierwszym lub drugim miejscu. Pytana o to, które sprawy nadal będą bliskie jej sercu w Brukseli bez zastanowienia odpowiada, że transport. Zapowiada także swoją aktywność w komisji zdrowia i ochrony środowiska.
Wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego 2019. Tak głosowa...
