18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Twardziele na misji

Anna Gabińska, Robert Migdał
Polskapresse
W Polsce zostawiają rodziny: żony, dziewczyny, malutkie dzieci, przyjaciół. Dotychczasowe życie pozostaje gdzieś z tyłu: wygodne łóżko zamieniają na metalową pryczę, mieszkanie na mały kontener, a domowe obiadki na francuskie żarcie z puszek. Nasi dziennikarze byli z nimi w Czadzie

Pcha ich do przygody, wojskowego życia, adrenaliny, która buzuje w żyłach. Choć piasek i kurz wchodzą im do nosa, oczu i uszu, choć pot zalewa oczy i wiecznie czyhają na nich niebezpieczne, grasujące po okolicy bandy rebeliantów, oni traktują to jak chleb powszedni. Zaciskają zęby i do przodu.

- Bo jesteśmy żołnierzami - mówią. - Wojsko to nasze życie. Nasz żywioł, miłość, pasja... Namówiła go nauczycielka por. Wojciech Zacharkow (29 lat), pseudonim Zachar Czad nie jest jego pierwszą misją. Wcześniej był dwa razy w Iraku.

Teraz planuje już wyjazd do Afganistanu. Jest wyciszony, bije od niego opanowanie. Ten spokój udzielał się również nam, gdy wyruszaliśmy z nim na nocny patrol po górach w okolicy Iriby.

Mieliśmy noktowizory, co pewien czas ciemność rozświetlały reflektory przejeżdżających tuż obok nas terenówek z rebeliantami. Zachar od dziecka chciał być żołnierzem, choć ani mama, ani tata nie mieli do czynienia z wojskiem. Pracowali całe życie jako zdobnicy w hucie szkła.

- Lubiłem się bawić w strzelanego z chłopakami na podwórku. Zwłaszcza jak się naoglądałem Klossa i "Czterech pancernych". Pif-paf! było. Najważniejsze, że lalkami się nie bawiłem - wspomina dzieciństwo Zacharkow. Nigdy nie ubierał się po wojskowemu.

- Jak ktoś jest maniakiem munduru i pokój ma wymalowany w moro, to jak przyjedzie na misję i zaczynają strzelać, pierwszy ucieka! Zachar na co dzień nie chodzi w wojskowych ciuchach. Ale pierwszy garnitur kupił dopiero w zeszłym roku na komunię chrześnicy.

- Na moim ślubie w mundurze galowym byłem - uśmiecha się. Po podstawówce wojsko mu przeszło. Ale tylko na chwilę. Po liceum ogólnokształcącym w Bystrzycy Kłodzkiej chciał pójść na filologię romańską. Lubił języki, ale z WF-u zawsze była piątka, a potem, po reformie, szóstka. Aż jedna z nauczycielek w liceum zaczęła go namawiać, żeby poszedł do szkoły oficerskiej, bo to pewne mieszkanie i pieniądze.

Posłuchał. Przydzielono go do jednostki do Świętoszowa, ale nie usiedział na miejscu. Zgłaszał się na misje. - To jest jak w boksie. Taki bokser trenuje przecież po to, żeby w końcu wyjść na ring. Tak jest i z nami, żołnierzami. Szkolimy się w kraju, strzelamy, ćwiczymy. Ale co z tego, gdy nie można się sprawdzić w prawdziwej sytuacji. Dlatego pojechałem do Czadu. Adrenalina daje mi kopa: jest broń, stan zagrożenia, w każdej chwili możesz być zmuszony strzelać, wreszcie ktoś może strzelić do ciebie... Gdy głowy nie zaprząta mu wojsko, robi wszystko, co chce jego żona. Jeżdżą do Wrocławia, do kina. - Nie na filmy wojenne, ale komedie i horrory. Kto wybiera?
- Pozwalam jej - śmieje się "Zachar". W wojsku nigdy nie zakręciła mu się łza w oku. Prywatnie zaś potrafi się wzruszyć, oglądając melodramat. Wystarczy, że spojrzy na wycierającą nos żonę. Plany na przyszłość? "Zachar" chce mieć dzieci, ale mówi, że pierwszy powinien urodzić się syn. Zarzeka się, że nie ubierze go w śpioszki w barwach wojskowych.

Szaleństwo na dwóch kółkach kpt. Jacek Wróblewski (36 lat) W Czadzie był komendantem bazy. Godzinami mógł się wpatrywać w zdjęcie córeczki umieszone na pulpicie laptopa. Cały czas martwił się o swoją rodzinę, która została w Polsce, 4 tysiące kilometrów od niego.

Wystarczyło, że zadzwonił do domu i nikt nie odbierał telefonu. Żona miała być o 20, a tu cisza. Od razu myślał, że stało się coś złego. Jego przygoda z wojskiem zaczęła się przypadkowo. Ojciec, który w młodości był szybownikiem, pompował mu do głowy wizję latania na tyle skutecznie, że Jacek poszedł w jego ślady. Zdał do liceum lotniczego.

"Z kuli ziemskiej mnie nie zepchną" - pomyślał i spróbował. Mama była średnio zadowolona: marzyła, żeby został prawnikiem, bo to daje pieniądze. To ojciec pchał go w przygodę. Jacek skończył więc liceum, ale przez dziewczynę i motocykl pożegnał się z karierą pilota, zanim na dobre się zaczęła. Miał wtedy 17 lat. - Miłość przypadła na miesiące zimowe - śmieje się kpt. Wróblewski.

Mama mówiła: "Włóż czapkę". Ale Jacek, bez kasku, w deszcz i śnieg mknął do swojej dziewczyny. Ależ dmuchało! W ten oto sposób dorobił się choroby zatok i skończyło się latanie. Poszedł do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu. To była szkoła życia.

- Nawet najwięksi przyjaciele będący razem na 12 mkw. po pewnym czasie zaczynają sobie skakać do oczu. Trzeba się z tym nauczyć żyć, choć każdy potrzebuje chwili intymności - opowiada.

Przez wiele lat kpt. Wróblewski szedł do pracy, kiedy jego żołnierze jeszcze spali, i wychodził, gdy kładli się spać. Wtedy robota była dla niego wszystkim. Myślał jak żołnierz i żył jak żołnierz - od rana do wieczora. Teraz wojsko nie jest już całym światem, lecz pracą: od siódmej do 15.30. Najważniejsza jest rodzina.

Bycie pilotem nie wywietrzało mu z głowy. Spotyka się z kolegami w aeroklubie w Przylepie. Skakał ze spadochronem i latał na paralotniach. Robił to, bo szukał dreszczyku emocji. Nie zależało mu, by pokazać się jako twardy facet. Robił to dla siebie. Czy się boi w powietrzu?
- Strach jest rzeczą ludzką i naturalną - uważa. - Ktoś, kto jest zachwycony swoim pierwszym skokiem, musi być łgarzem. Ja i wielu moich kolegów przez strach nie pamiętamy tych pierwszych skoków. Człowiek nie jest stworzony do latania. Bo gdyby tak było, Pan Bóg dałby mu skrzydła. I dlatego nasz umysł krzyczy: człowieku, co ty robisz? I człowiek się boi - tłumaczy kapitan.

Żołnierz dla niego to odwrotność poety: - Poetą się bywa, a żołnierzemsię jest. Tego się nie da wyłączyć. Uważa, że najlepsza misja to taka, gdy wartownik się nudzi. Pot leje się podczas budowy, a krwi nie ma. A łzy są... w kuchni, przy krojeniu cebuli. "Bary" będzie generałem kpt. Marcin Barczyński (31 lat), pseudonim Bary Czad to była jego czwarta misja zagraniczna. Wcześniej był przez 8 miesięcy w Kosowie, a potem dwa razy w Iraku. Pochodzi z Krotoszyna pod Ostrowem Wielkopolskim, a teraz mieszka w Legnicy. Jego ojciec był wojskowym, dochrapał się jako podoficer stopnia starszego sierżanta sztabowego.

- Gdy byłem mały i ksiądz przychodził po kolędzie, to ja bez zastanowienia mówiłem, że będę generałem - śmieje się Barczyński. Mały Marcin chodził do jednostki do ojca i coraz bardziej mu się to podobało. I mundur, i musztra, ale najbardziej karabin. Wybierając zawód, nie miał chwili zwątpienia. - Lubię to: strzelanie, bieganie, wyjazdy. Możliwość dowodzenia też - mówi o swojej decyzji. Ma pod sobą 140 ludzi. Dowodzenie nimi wymaga zdobycia ich szacunku.

Stara się ich słuchać. Jeśli trzeba, broni. Czasem, gdy zawinili, bierze to na karb młodości, nieodpowiedzialności, impulsu, chwili. Tak zdobywa zaufanie. Lubi wyjazdy na misje, bo to dla niego odskocznia od zwykłego szarego życia. Nie jest entuzjastą pracy za biurkiem. Woli akcje w terenie. Jeździliśmy z nim na patrole: do obozów uchodźców z ogarniętego wojną sudańskiego Darfuru, w okolice Iriby czy do górskiej bazy w Gueredzie, położonej w najniebezpieczniejszej części Czadu.

W czasie takich wypadów "Bary" sprawdza swoje umiejętności dowodzenia i zachowania w sytuacjach kryzysowych. - Jestem żołnierzem. Gdyby strzelało do mnie z broni afrykańskie dziecko, też bym do niego strzelił - zapewnia. W Iraku strzelał do ludzi, ale nie ma pewności, czy kogoś zabił. Zdaje sobie sprawę, że na misji można zginąć. Bał się w Iraku, gdy jechał drogami, które na pewnych odcinkach były bardzo niebezpieczne. Chętnie wraca do domu, gdzie czeka na niego żona. Teraz starają się o syna. A jeśli urodzi się córka?
- Może drugi będzie syn - uśmiecha się. Nie będzie go na siłę ciągnął do wojska, bo życie żołnierza wcale nie jest łatwe. Czas na rajd Dakar st. szer. Grzegorz Łukowski (35 lat), dla kolegów "Grzywa" Ma prawo jazdy na wszystko oprócz przyczep i autobusów.

Pojechał do Czadu, bo kusiły go przygoda i pieniądze. To jego pierwsza misja zagraniczna w życiu. Już w dzieciństwie wiedział, że zostanie kierowcą! Lubi nie tylko prowadzić, ale też siedzieć w garażu i majsterkować. Koledzy się śmieją, że tam spędza więcej czasu niż w domu. Poszedł do szkoły podoficerskiej. Gdy ją skończył, okazało się, że szefowie nie przedłużają z nim kontraktu.

Otworzył więc warsztat w garażu i naprawiał samochody. Potem trochę jeździł do pracy do Niemiec. Stale jednak ciągnęło go do munduru. Wreszcie złożył dokumenty, ale na początku nikt w brygadzie nie chciał z nim rozmawiać. Bo za dużo papierów miał. Dyplom ukończenia szkoły podoficerskiej, świadectwo ukończenia kursu operatora agregatów - za dobrze wykształcony. A on chciał na kierowcę.

Dla rodziny zrobiłby wszystko. Czasem myśli, że za dużo pracuje, ale chciałby, żeby im niczego nie zabrakło. Żeby wszystko mieli. Teraz planuje kupić dom. - I dopnę swego - zapowiada. Zbiera na ten dom. Dlatego kilka miesięcy spędził na afrykańskich bezdrożach. Prowadził rosomaka.

Poznaliśmy "Grzywę" pierwszego dnia, w niezbyt miłych okolicznościach. Kierował swoim opancerzonym wozem, którym jechaliśmy kilka godzin po afrykańskich bezdrożach. Zadbał, żeby nie zabrakło nam wrażeń: rzucało nas po całym pojeździe, co kilka sekund podskakiwaliśmy do góry.

Okazało się, że założył się z kolegami, że tak nami wytrzęsie, aż zobaczymy na podłodze to, co jedliśmy tego dnia na śniadanie. Nie daliśmy się. Nie poddaje się również "Grzywa". Marzy o Rajdzie Dakar. - Jestem uparty i dopnę swego - uśmiecha się i wsiada do ciężarówki, którą prowadzi w swojej jednostce.

Wróć na i.pl Portal i.pl