Estetycznie wszystko jest jasne. Wolimy, by z plakatów i ekranów telewizorów spoglądała na nas twarz jednej z najbardziej urodziwych dam światowej polityki niż grubo ciosane rysy człowieka o wyglądzie sowieckiego aparatczyka skazanego za pospolite przestępstwa.
Historycznie, w zasadzie też wszystko jasne być powinno: stają przeciwko sobie kobieta będąca jedną z liderek demokratycznej rewolucji - rewolucji będącej w oczach Europy jedną z najbardziej widowiskowych i pokojowych zarazem - i człowiek, którego ta rewolucja zmiotła z politycznego piedestału.
Politycznie nic jasne nie jest, bo oboje główni kandydaci w ukraińskich wyborach to w istocie dwie twarze tej samej - gorszej - strony ukraińskiej polityki. Polityki uwikłanej w oligarchiczne układy, populistycznej i nastawionej na zdobycie władzy dla samej władzy. A nawet głównie dla zapewnienia, jak mówią Rosjanie, "kryszy", czyli ochrony dla ciemnych interesów swojego biznesowego zaplecza.
Wybór Ukrainy w niedzielnych wyborach nie wyzwala już takich emocji jak poprzednie zmagania o prezydenturę. To nie jest walka pomiędzy orientacją na zachód i na wschód, pomiędzy starą postsowiecką Ukrainą wielkich fabryk a Ukrainą studentów i młodych przedsiębiorców. Na kijowskim Majdanie stoją w kątach namiociki kandydatów, ale społeczna energia i entuzjazm sprzed pięciu lat ulotniły się gdzieś. Bez stanu wojennego ukraińskim politykom udało się powtórzyć wątpliwy sukces późnego PRL-u. Zmarnotrawienie kapitału pokojowej rewolucji.
Pisząc przed pięcioma laty książkę o ukraińskiej rewolucji ("Ukraina na zakręcie" wyd. Trio), byłem przekonany, że po Majdanie a nie po zmianie władzy, która odbyła się w ramach tej samej elity rządzącej, Ukraina nie będzie już taka jak przed 2004 rokiem. I nie jest. Ale też jest daleka od takiej Ukrainy, o jakiej myśleli demonstranci koczujący na mrozie w namiotach rozbitych na Majdanie Niepodległości. Chcieli oni zakończenia kuczmizmu, systemu zinstytucjonalizowanej władzy oligarchów, skorumpowanego i niewydolnego. Chcieli, by Ukraina była w Unii Europejskiej i w NATO. Chcieli, by w gospodarce, polityce i życiu społecznym przyjęto standardy obowiązujące w świecie zachodnim. Dzisiaj stoją przed wyborem jednego z dwojga populistów. Część z ludzi aktywnych na Majdanie została zaabsorbowana przez system władzy, część wyemigrowała, a pozostali mówią, że na dzisiejszej Ukrainie nie ma potencjału dla nowej pomarańczowej rewolucji.
Dodam, że nie ma jej również dla kogo robić. Liderzy sprzed 5 lat zawiedli. Wiktor Juszczenko przegrał swoją prezydenturę i niebywałą koniunkturę, jaką Ukraina miała w latach 2005-2006. Dzisiaj urzędujący prezydent rozpaczliwie walczy o to, by w ogóle pozostać w ukraińskiej polityce, bez szansy na wyborcze zwycięstwo. Jego główna sojuszniczka Julia Tymoszenko zachowała szanse na wyborczy sukces. Ale za osobistą pozycję w polityce oddała większość ideałów rewolucji ukraińskiej. Dla Europy i Zachodu w istocie obojętne jest, czy wygra Julia, czy Wiktor Janukowycz. A Ukraina z pierwszych stron gazet przeniosła się na odległe kolumny informujące o tym, co dzieje się w obcym, nieważnym i marginalnym dla Zachodu zakątku świata.
I ta ostatnia kwestia zdaje się być najważniejsza z polskiego punktu widzenia. Kiedy podczas poprzednich wyborów powszechny entuzjazm Polaków: tak klasy politycznej, jak i zwykłych obywateli stanowił wsparcie dla Ukrainy, tak dzisiaj marginalizacja polityczna Kijowa w świecie stanowi dla nas zagrożenie. Polityka międzynarodowa Polski od blisko 20 lat była oparta na koncepcji stabilnego, choć powolnego rozszerzania się zachodnich struktur współpracy gospodarczej i bezpieczeństwa na obszar postsowiecki. Stworzenie szansy na członkostwo w NATO i Unii Europejskiej dla Ukrainy i (pod pewnymi warunkami) Białorusi było jednym z kluczowych założeń polskiej polityki zagranicznej. Polscy prezydenci i premierzy niemal jak mantrę powtarzali, by nie zapominać o Ukrainie.
Od razu trzeba dodać, że nie było to wcale - jak często sugerują dziennikarze mediów rosyjskich - wyrazem jakichś imperialnych resentymentów Polski. "Nic osobistego, czysty biznes", jak mawiają często bohaterowie filmów gangsterskich. Prosta analiza polityczna i ekonomiczna wskazuje, że Polsce nie służy rola państwa frontowego Zachodu. A ustanowienie na Ukrainie normalnej gospodarki rynkowej w połączeniu ze zniesieniem barier celnych byłoby potężnym impulsem rozwojowym dla naszej gospodarki. I nie jest to tylko pusta teoria. Naszym niezawodnym sojusznikiem w drodze do NATO i UE były Niemcy. Dokładnie z tego samego powodu, dla którego my promujemy Ukrainę. Gdy RFN znalazła się w środku politycznej Europy, a nie na jej obrzeżu szybko i sprawnie rządy w Berlinie odbudowały pozycje mocarstwową swojego państwa. Dla Polski gwarancją stabilnego rozwoju może być akces Ukrainy do politycznych struktur Zachodu. Może za mocno brzmi teza Zbigniewa Brzezińskiego, który powtarza, że niepodległa Ukraina jest gwarancją niepodległości Polski. Ale bez wątpienia losy Ukrainy znacząco wpływają na pozycję Polski w Europie.
Nie ma w tym zresztą nic nowego. Upadek I Rzeczypospolitej rozpoczął się przecież od powstań kozackich i niezdolności państwa szlacheckiego do uznania, iż jest Rzeczpospolitą trojga, a nie dwojga narodów. Próba przełamania tego tragicznego dla Polaków i Ukraińców problemu podjęta w 1658 roku w postaci unii hadziackiej będącej w istocie pierwszym aktem politycznym uznania podmiotowości państwowej Ukrainy, zakończyła się niepowodzeniem. Unia nie weszła w życie. I więcej było w tym winy strony ukraińskiej niźli polskiej. Można powiedzieć, że to, co działo się w wieku XVII, od ugody perejasławskiej w 1654 r. będącej aktem przyłączenia Ukrainy do Rosji po unię hadziacką, stało się ponownie w latach 1916 -1920 i powtarza się współcześnie. Kozacy buntujący się przeciwko swojemu statusowi w Rzeczypospolitej szlacheckiej zwrócili się w stronę Moskwy.
Powstanie Chmielnickiego z buntu niezadowolonych przedstawicieli kozaczyzny zmieniło się w powstanie narodowe, a potem w ruch obrony prawosławia przeciwko kontrreformacji. I jak pisał Sienkiewicz w proroczym zakończeniu "Ogniem i mieczem": "Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą". Kiedy Jerzy Niemirycz i hetman Iwan Wyhowski negocjowali ugodę hadziacką, większość po obu stronach była jej przeciwna. Obalił ją jednak wspierany z Moskwy bunt czerni. Podobnie było w roku 1920, państwo ukraińskie uznane międzynarodowo przez Polskę w układzie Piłsudski - Petlura zostało obalone przez bolszewików przy bierności społeczeństwa i elit ukraińskich skłóconych i niezdolnych do zgodnego działania.
W obu wypadkach miało to tragiczne konsekwencje zarówno dla Ukrainy, jak i dla Polski. Po upadku unii hadziackiej ziemie Ukrainy stały się ropiejącą raną na ciele Rzeczypospolitej. Terenem nieustannych wojen, buntów i przemarszów obcych armii. Miejsce spichlerza Europy i ziemi, skąd rekrutowano najlepszych żołnierzy, zajęły nieustanne wojny pustoszące tę ziemię, zaś po koniec XVIII stulecia po rzezi i likwidacji Siczy przez Katarzynę II zapanował tam martwy pokój pod carskim knutem.
W epoce międzywojennej upadek projektu federacyjnego marszałka Piłsudskiego sprawił, że Związek Sowiecki postawił twardo nogę w sercu Europy. Dzięki posiadaniu Ukrainy Stalin mógł nie tylko spacyfikować Kaukaz, ale też prowadzić nieustanną działalność dywersyjną przeciwko Polsce (a częściowo też Rumunii), a w końcu ruszyć na podbój Europy po podpisaniu paktu z Hitlerem.
Także współcześnie dla Rosji perspektywa utraty Ukrainy jest czarnym snem imperialistów w Moskwie. Deputowany do Dumy, politolog i aktywny uczestnik kampanii wyborczej Janukowycza w 2004 r. Siergiej Markow spokojnie stwierdza, iż Rosja nigdy nie zrezygnuje z wpływów na Ukrainie, a flota rosyjska pozostanie na Krymie przez najbliższe sto lat. Bardzo podobnie wypowiada się wpływowy mer Moskwy Jurij Łużkow.
Ale można spokojnie powiedzieć, iż w rosyjskiej klasie politycznej prawie nikt nie traktuje serio ukraińskiej niepodległości. Podczas szczytu NATO w Bukareszcie w 2008 r. Władimir Putin brutalnie stwierdził, że "Ukraina nie jest państwem". Zabrzmiało to jeszcze groźniej niż powtarzane przez Niemców przez całe międzywojnie określenie "państwo sezonowe". I było jasnym sygnałem, że Moskwa z wpływów w Kijowie nie zrezygnuje.
Przywołałem wcześniej przykłady dwóch wcześniejszych ukraińskich niepodległości, bo w obu wypadkach przy ogromnym zaangażowaniu Moskwy następował proces stopniowej dekompozycji ukraińskich elit przywódczych, aż do poziomu, w którym nie były one w stanie zgodnie działać na rzecz niepodległości państwa. Być może jest to analogia zbyt daleko idąca, ale kiedy czytamy o przejęciu przez Romana Abramowicza za pieniądze pochodzące z państwowego banku ukraińskiego przemysłu stalowego (co nastąpiło 31 grudnia), kiedy okazuje się, że ukraińskie giełdy papierów wartościowych zostały przejęte przez Rosję, a równocześnie obserwujemy chocholi taniec polityków w Kijowie walczących o prezydenturę, to porównania ze zmarnowanymi szansami z historii nasuwają się same.
Co więcej, trudno w tym wypadku uznać, że Ukraina sama sobie poradzi. Trudno, przestaniemy mówić o strategicznym partnerstwie i będziemy budowali naszą pozycję w Unii Europejskiej i NATO. Niektórzy komentatorzy wręcz się cieszą, że nie będziemy irytowali naszych sojuszników nieustannym powtarzaniem: "Ukraina, Ukraina, Ukraina…". Ale bez Ukrainy mającej choćby perspektywę członkostwa w Unii i NATO wszelki próby buntu Aleksandra Łukaszenki czy jakiegokolwiek innego przywódcy Białorusi są z góry skazane na porażkę. A bez nich państwa regionu bałtyckiego zostaną poddane rosnącemu ciśnieniu rosyjskich wpływów… I tak dalej. Jeśli ktoś odnajduje w tym analogie historyczne, to ma rację. Tak, w razie załamania się prozachodniej opcji na Ukrainie polskie bezpieczeństwo, a przede wszystkim perspektywy rozwoju Polski będą zagrożone.
Tyle że ile razy można bić głową w ścianę. Bo większość naszych projektów i propozycji składanych Kijowowi była odrzucana. A nawet nie tyle odrzucana, ile pozbawiona sensownych odpowiedzi. Wydaje się, że w naszej polityce wobec Ukrainy trzeba nastawić się na koncepcję długiego marszu. A więc wykorzystując Partnerstwo Wschodnie, powinniśmy wciągać do współpracy z Ukrainą jak najwięcej państw europejskich. Na samej Ukrainie nie inwestować w gnijącą klasę polityczną, ale budować współpracę z lokalnymi strukturami i samorządami. Wyraźniej zaangażować się w poparcie dla organizacji polonijnych, nietraktowanych jako małe ziomkostwa ani dostarczyciele folklorystycznych wzruszeń, ale jako ludzie budujący pomost na zachód dla całej społeczności Ukrainy. Wreszcie warto przypomnieć prezydentowi Obamie o tym, co mówił w roku 2008 senator Obama, o niewzruszonym dążeniu USA do tego, by otworzyć Ukrainie drogę do NATO.
Nie możemy za Ukraińców wprowadzić tego kraju do struktur Zachodu. Możemy natomiast - i powinniśmy - prowadzić politykę wskazywania samym obywatelom Ukrainy że wybór zachodni jest dla nich wyborem lepszym i dającym zdecydowanie lepsze szanse na przyszłość. Nie jest to łatwe wobec pokryzysowego spowolnienia gospodarczego na Zachodzie, ale przy użyciu instrumentów, jakie daje nam Partnerstwo Wschodnie, jest to możliwe. Dogadanie się z Rosją kosztem Ukrainy byłoby polityką samobójczą. Pozostawienie Ukrainy samej sobie - polityką żadną. Pozostaje nam prowadzenie polityki ukraińskiej lepiej od samych Ukraińców i liczenie na to, że nasi sąsiedzi nie zapomnieli najważniejszej lekcji pomarańczowej rewolucji: tej, iż w ostatecznym rachunku los kraju nie zależy ani od polityków, ani od oligarchów, ale od nich samych. Wybory prezydenckie będą w tym procesie małym i nieznaczącym epizodem.