„Ułaskawienie” - nowy film Jana Jakuba Kolskiego [RECENZJA] Ani patriotyczna czytanka, ani fałszywe obrazoburstwo

Piotr Zaremba
„Ułaskawienie” Jana Jakuba Kolskiego można aktualnie obejrzeć w kinach studyjnych
„Ułaskawienie” Jana Jakuba Kolskiego można aktualnie obejrzeć w kinach studyjnych Fot. Łukasz Bąk / Ułaskawienie
Może Jan Jakub Kolski znalazł niełatwą receptę na sklejenie polskiej wspólnoty filmem o historii? Fakt, że „Ułaskawienie” Jana Jakuba Kolskiego trafia wreszcie do kin, pół roku po festiwalu w Gdyni, to dla mnie jedna z lepszych wiadomości dotyczących polskiej kultury.

Trudno nawet twierdzić, że go skrzywdzono - film dostał trzy nagrody: dla samego Kolskiego za scenariusz, dla Grażyny Błęckiej-Kolskiej za główną rolę kobiecą, i dla Moniki Onoszko za kostiumy. A jednak kiedy oglądałem go przedostatniego dnia festiwalu - o 22.30, w gdyńskim Multikinie, kiedy równolegle odbywało się kilka bankietów, na których podniecony filmowy światek wciąż rozprawiał o „Klerze” Smarzowskiego, miałem poczucie trafienia do jakiejś arcyciekawej, ale odległej krainy.

Potem był mój wywiad z reżyserem, spokojnym, pewnym swoich artystycznych wyborów, wiecznym indywidualistą. I było odwieczne pytanie: co to ma wspólnego z komercją, z masowym widzem? Jak przebić się z wizją tak wysmakowaną, tak nie podlizującą się publice, do dystrybutorów? Choć w tej przejmującej filmowej opowieści jest nawet i suspens, jaki niesie ze sobą kino drogi. Ale niczego nam się nie ułatwia.

Opowieści rodzinne

Reżyser znany z tworzenia filmów osobistych, sięgnął po temat „wyklętych” kojarzący się z historycznym plakatem, z prostą emocją. Już to powinno zaciekawiać, po ideowo-politycznych kontrowersjach wokół mitu powojennej antykomunistycznej partyzantki. Kiedy Narodowe Centrum Kultury zaprosiło mnie do wskazania pięciu najważniejszych polskich filmów historycznych po 1945 roku, bez wahania wymieniłem jako jeden z nich właśnie „Ułaskawienie”. Choć na ile przebije się on do masowej wrażliwości - nie wiem.

Droga Kolskiego (rocznik 1956), syna filmowego montażysty, do tej tematyki nie mogła być konwencjonalna. Już swoim pierwszym długometrażowym obrazem z roku 1990, „Pogrzeb kartofla”, rozpoczął cykl opowieści o Popielawach, miejscowości koło Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie przez kilka lat opiekowali się nim jako nastolatkiem dziadkowie ze strony matki, państwo Szewczykowie. Nie wahał się rozpisać historii własnej rodziny na kilka filmów, choć zgodnie z logiką realizmu magicznego prawdę mieszał z fikcją.

Potem dokonywał skrętów w różne strony, szukał uniwersalnych historii w okupacyjnej grozie ( „Daleko od okna”, 2000 rok, według prozy Hanny Krall), inspirował się przewrotnością literatury.(„Pornografia”, 2003 rok, na podstawie powieści Gombrowicza). Wierny nakazowi opowiadania światu swojej historii podzielił się niedawno dramatem po stracie córki Zuzanny w książce, a potem filmie „Las. 4 rano”. I w gruncie rzeczy te swoje zmagania z własnymi doświadczeniami pociągnął i tutaj. To przecież także film o opłakiwaniu dziecka. W symboliczną podróż z jego zwłokami wysłał - jako aktorkę - swoją byłą żonę, z którą dzieli stratę.

A zarazem wrócił do Popielaw, do dziadka Jakuba i babki Hanki, tym razem będących przedmiotami ale i podmiotami historii politycznej. Jesienią 1946 wyruszają w podróż, aby pochować swojego syna, oficera partyzantki, zabitego przez komunistów. Znów prawda miesza się tu z fikcją, sama podróż jest wymyślona, ale też Kolski objaśniał mi, że prawie każda sytuacja z osobna miała swój pierwowzór. Większość słów padła albo paść mogła.

Nie ma co w tym filmie szukać obrazków ku pokrzepieniu. I zarazem są tam ludzie piękni - w swoim poszukiwaniu wolności

To jest opowiedziane w szczególny sposób - na początku dystans zapewniany przez narrację wnuka, czyli samego Kolskiego, potem gęsty dramat, eskalacja potworności, a wreszcie wraz z odzyskiwaniem spokoju przez parę głównych bohaterów nawet odrobina ironii. Bo sam reżyser miał ze swoją rodziną kłopot, do którego się przyznaje. Dziadek na przykład bywał nieznośny w swoim uporze i trzymaniu się przedwojennych pryncypiów.

Ale to nie jest ironia, która rani. Ona pozostaje w kręgu i w logice rodziny. Tej najmniejszej, reżyser sam jest przewodnikiem po niej, czyta partie narratora. Ale chyba także w logice rodziny szerszej, jaką jest polska wspólnota.

Mamy piękne zdjęcia Juliana Kernbacha i świetną muzykę Dariusza Górnioka. Klimat waha się - od wspaniałych symfonii zlania się z przyrodą - po przywoływany przez muzyczne dźwięki czar starej opowieści z ułańskim mundurem dziadka. Opowieści nie wyidealizowanej, bo są peerelowskie kroniki, jest brzydota życia w najcięższych czasach, i jest mordęga ludzi w opresji. Ona zajmuje większość filmu.

Ludzie potrzaskani

Pomimo dłuższych poetyckich sekwencji nie jest to film pięknoduchowski. Mamy tu wykład o Polakach po drugiej wojnie światowej. Precyzyjny, choć pada tak niewiele słów. To ani patriotyczna czytanka, ani fałszywe obrazoburstwo. Ci ludzie są potrzaskani, pełni zwątpienia, także w stosunku do religii, niekonsekwentni i czasem mówiący rzeczy straszne, nie ma co tu szukać obrazków ku pokrzepieniu. I zarazem są to ludzie piękni - w swoim poszukiwaniu wolności.

Sam powtarzałem wiele razy, że zamiast ówczesnych Polaków upiększać lub pochopnie potępiać, warto ich zrozumieć, takimi jakimi oni byli. Kolski różnicuje postawy obserwowanego nieustannie małżeństwa, ale nikomu nie przyznaje chyba racji.

Jedni powiedzą, że to film o konieczności wybaczenia, mamy tu przecież Niemca (sugestywny Michał Kaleta) jako przypadkowego towarzysza podróży. Ale czy istotnie oferuje nam się naiwność pojednania wynikłego z politycznej poprawności, skoro mamy także brutalność partyzantów ukraińskich? Owszem zapamiętamy piękną scenę, kiedy dziadek Jakub pyta oficera Ludowego Wojska Polskiego, czy zna on swoją drogę. I pada odpowiedź „nie, nie znam”. A więc nie dzielmy czarno-białymi konturami, losy polskie były pokomplikowane. Ale mamy też okrucieństwo UB i mamy zemstę. I ją także, wbrew standardowym politgramotom, Kolski zdaje się rozumieć.

O tym, że jest to film historyczny przekonywał mnie dr Jerzy Bednarek, zastępcą dyrektora Biura Badań Historycznych IPN, który konsultował „Ułaskawienie”. Pokazał mi punkt po punkcie, jak bardzo jest to obraz dbały o realia, nawet o zwykłe detale, jak właściwy format tymczasowych dowodów osobistych, oryginalny formularz „Kwestionariusza agenta”, czy elementy umundurowania. Losy zarówno zabitego wuja Kolskiego, jak i babki maltretowanej przez UB w Tomaszowie Mazowieckim, powtarzającej oprawcom, że jej syn jest dowódcą, a ona jest z niego dumna, oddane zostały wiernie.

Film wzbudził podziw Tadeusza Sobolewskiego z „Gazety Wyborczej”, który uznał ją za współczesny apel o przerwanie „wojny polsko-polskiej”. Możliwe, że po tej stronie film zyskuje jako „niejednoznaczny” - w stosunku do wcześniejszych obrazów antykomunistycznej partyzantki zdominowanych przez apologię. Ale podoba się też bardziej konserwatywnym krytykom. Tym przynajmniej, którzy uznają tę „niejednoznaczność” relacji, bo ona jest kawałkiem prawdy o ówczesnej Polsce. W produkcji pomogła prawicowa TVP. Może zajmując się wciąż dzielącym nas kawałkiem historii, właśnie Kolski znalazł jakąś receptę na sklejenie nas jako wspólnoty? Sam mówił mi, jak bardzo obecne podziały go niepokoją. Wierzę, że ten film może coś zmienić w Polakach. Choć sam Kolski mówi: Kino chyba nie ma możliwości sprawczych.

Grażyna Błęcka-Kolska nie zagrała w „Ułaskawieniu” babki Hanki. Ona nią była - z przejmującym monologiem o tym, gdzie chciałaby widzieć syna, kiedy patrzy na niego w trumnie. To była rola na miarę nagrody w Gdyni, ale też na miarę głębokiego wzruszenia takiego widza jak ja. Partnerował jej Jan Jankowski jako dziadek Jakub, na co dzień grywający w teatrach komediowe role, tu będący kwintesencją zwyczajnego bohaterstwa, tak jakby się urodził rymarzem z Popielaw. Oboje grali już u Kolskiego i czują tę jego niezwyczajną zwyczajność. Ten film, czytany łącznie z poprzednimi, to także przypowieść o prostym patriotyzmie zwykłych Polaków. Może nawet hymn, choć pewnie nie wszyscy go usłyszą, bo nie ma w nim fanfar.

Temat niezamknięty

Na koniec pytanie, jakie zadał mi w rozmowie dla PR 24 Łukasz Adamski: czy ten film wyczerpał temat „wyklętych”. Nie jestem zwolennikiem mnożenia okolicznościowych obrazów na zamówienie służących uczczeniu tego czy innego oddziału. Ważne dzieła w taki sposób nie powstają.

Zarazem uważam, że Kolski zbyt surowo ocenił filmy Jerzego Zalewskiego („Historia Roja”) i Konrada Załęckiego („Wyklęty”). Były one próbą bardziej klasycznego opisania zdarzeń. Na pewno mniej dojrzałą, ale ze wzruszającymi momentami i celnymi cząstkowymi obserwacjami. Kino często sięga po te same tematy, konkurując na ciekawe historie, a nie szukając tylko dziewiczo nietkniętych wątków.

„W moim odczuciu, jego historia jest zaledwie punktem wyjścia do opowieści o tym, jak zachować człowieczeństwo w czasach, które były jego zaprzeczeniem” - powiedział mi historyk, doktor Bednarek. Można szukać nowych wątków społecznych i politycznych, Kolski ledwie ich dotyka, i można też koncentrować się na uniwersalnej wymowie, skoro ten artysta umiał wpisać w tamte realia dramat rodzinny, ba osobistą traumę. Na tym polega wielkość sztuki.

POLECAMY:





















Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Komentarze 1

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

w
wzruszona
Polska Golgota w Polskiej Jerozolimie w Bieszczadach? Polska "matka bolesna" nie uspokoi się dopóki nie złoży swego Syna, zabitego przez polskiego Judasza, jako ofiarę za zbawienie Polski na Polskiej Golgocie? To nadaje sens tej wędrówce po bezdrożach, pozornie bezsensownej?
Wróć na i.pl Portal i.pl