Czy powieść Bolesława Prusa „Lalka” to dobry materiał na musical? Tak uznał Wojciech Kościelniak, spec od muzycznych spektakli. W roku 2010 wystawił w Teatrze Muzycznym w Gdyni sceniczną „Lalkę” według własnego scenariusza (libretta?) do muzyki współpracującego z nim często Piotra Dziubka.
Oglądałem to widowisko. Podobał mi się jego muzyczny i wokalny nerw. Za to wyobraźnia Kościelniaka inscenizatora zawędrowała trochę poza mój gust. Aktorzy przypominali groteskowe marionety z twarzami pomalowanymi na modłę niemieckiego ekspresjonizmu. Trochę mi się to kłóciło z fabułą. Nie porwało mnie w każdym razie, co najwyżej utkwiło w głowie jako ciekawostka.
Skądinąd widywałem inne adaptacje „Lalki”, już nie muzyczne. W roku 2019 wystawił to według scenariusza Tomasza Cymermana i w reżyserii Wojtka Klemma arcyprogresywny Teatr imienia Słowackiego w Krakowie. Tam z kolei dostaliśmy cokolwiek pokraczną wersję „uwspółcześnioną”. Na tyle dostosowującą się do naszych stereotypów, że fenomen przyjaźni samotnego starego subiekta Ignacego Rzeckiego z o wiele młodszym Stachem Wokulskim próbowano racjonalizować topornymi aluzjami do rzekomego homoseksualizmu tego pierwszego. Trochę mi w związku z tym niesmak przysłonił inne, ciekawsze fragmenty spektaklu.
Ile z Prusa, ile z Burtona?
Po 14 latach po tekst Kościelniaka i po muzykę Dziubka sięgnął Jerzy Jan Połoński – w Teatrze imienia Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Ten reżyser zaczynał jako lalkarz. On też nie stronił w kolejnej wersji od groteski i przerysowania, choć zatrzymał się pół kroku przed takim odczłowieczaniem postaci, jakie cechowało gdyńską prapremierę Kościelniaka.
Z pewnością nie postawił na opowieść stricte historyczną, co widać od pierwszej sceny, kiedy wprowadza nas w fabułę chór postaci w czerwonych szelkach współczesnych maklerów, demonstrujących, że oto mamy kapitalizm, a na ekranie pojawiają się komentujące napisy z kina niemego, którego w latach 80. wieku XIX oczywiście nie było.
Kiedy to się dzieje? Pewnemu grającemu w spektaklu aktorowi kostiumy, dzieło Katarzyny Sobolewskiej, skojarzyły się z poetyką filmów Tima Burtona, zwłaszcza z filmu „Alicja w krainie czarów”. Nie są one ani XIX-wieczne, ani współczesne. Są ze świata fantazji, na dokładkę podporządkowane zadaniu charakteryzowania cech postaci. Jest od tego jeden wyjątek: Wokulski nosi normalny garnitur i jest pozbawiony karykaturalnej charakteryzacji. Bo to opowieść o jego daremnym błąkaniu się po świecie, który nie umie go docenić, a tym bardziej ofiarować mu szczęścia.
Czy to prawidłowe odczytanie powieści? Spektakl wiele elementów książkowej fabuły pomija. Nie znajdziemy tu ciepła pamiętnika Starego Subiekta, Rzecki w mundurze bardziej szwajcara, czyli portiera, niż sprzedawcy, jest tu raczej narratorem opowiadającym o losach Wokulskiego niż samodzielnym bohaterem, pogrobowcem romantyzmu.
Ta opowieść o Wokulskim zostaje z kolei zredukowana głównie do wątku nieszczęśliwej miłości kupca do arystokratki. Znika w dużej mierze tło społeczno-polityczne, które zresztą u Prusa było malowane na poły aluzyjnie, z powodów cenzuralnych. Dostajemy tylko pojedyncze anegdoty, przypominające, że dzieje się to jednak w starej Warszawie. Jak choćby zaskakująco niepoprawny politycznie epizod, kiedy to stary Rzecki pada na końcu swojej sklepowej kariery ofiarą złego traktowania ze strony nowych żydowskich właścicieli. Co kazało niektórym komentatorom podejrzewać Prusa o… antysemityzm.
Wokulski stalkerem?
Pozostaje wątek klasowej alienacji kupca, ale przede wszystkim historia jego uczucia. I pomimo wszystkich dziwności tego spektaklu ona jest opowiedziana dość klarownie. Co powoduje, że we mnie rodzą się pytania dotyczące samej powieści.
Kiedyś w interpretacjach kładziono nacisk na niemądre poczucie wyższości arystokracji, pędzącej na dokładkę życie próżniacze i nie przynoszące niczego Polsce. Uosobieniem tego wywyższania się była oczywiście zimna, nie umiejąca docenić wartości swojego absztyfikanta, Izabella Łęcka.
Teraz feministki podważają tradycyjną wymowę „Lalki”. Wokulski ma być stalkerem jeśli nie molestatorem. Brzmi to tak nieznośnie ideologicznie, że warto by się roześmiać. A jednak…
Można by rzec, że byłem prekursorem takiego rewizjonizmu, choć nikt o tym nie wiedział, a ja nie czułem się „feministą”. W latach 70. ubiegłego wieku napisałem w liceum wypracowanie pod tytułem „Obrona Izabelli Łęckiej”. Zwracałem w nim uwagę na to, że jak by ta panna z dobrego, acz zrujnowanego rodu, była niesympatyczna, ona po prostu Wokulskiego nie kochała. Być może była w ogóle niezdolna do miłości, ale czy za to można kogokolwiek wyklinać?
Zwłaszcza, że da się skądinąd znaleźć w „Lalce” ślady antykobiecych uprzedzeń autora. To choćby nieobecny w musicalu, ale obecny w znakomitym serialu Ryszarda Bera z 1977 roku, wątek młodej narzeczonej starego Marszałka, która zdradziła go jeszcze przed ślubem. Tak jakby Prus nie rozumiał, że potępianie kobiet za niewierność średni ma sens w epoce, w której małżeństwa rzadko układa się z miłości. Częściej przypominały one transakcje.
Co wynika z samego spektaklu? Brak tu definitywnego wyroku. Można by rzec, że próbuje się zrozumieć obie strony tej komedii omyłek, czy może raczej dramatu rozmijania się. Owszem, arystokracja jest malowniczo zdemoralizowana, sztywna i sztuczna. Owszem, Izabelli brak empatii, traktuje ona otoczenie, w tym Wokulskiego instrumentalnie. Ale przecież mówi do publiczności: „To już nie smutny wielbiciel, którego można odrzucić, to zdobywca. On nie wzdycha, ale zakrada się do łask ciotki, ręce i nogi oplątuje ojcu, a mnie chce porwać gwałtem”. Kobieta starej epoki boi się drapieżnika kapitalistycznej epoki nowej.
I coś w tym jest, choć Wokulski nie jest z kolei typowym drapieżnikiem. Ale przecież ta jego miłość przypomina szaleństwo, które kieruje jego kolejnymi daremnymi krokami, odwodząc go od pożytecznych rzeczy, które mógłby robić. Doktor Szuman oskarża Polaków o chorobliwy romantyzm, ale przecież sam będąc Żydem truł się po śmierci narzeczonej. Ten jego wywód akurat w spektaklu dostajemy. Czy los Wokulskiego to wiwisekcja pojedynczego chorobliwego przypadku? Czy może metafora daremności wyborów najwartościowszych Polaków, których ambicje nie mogą być na dokładkę zaspokojone w warunkach niewoli?
Można wybrać dowolną odpowiedź. Zwłaszcza, że spektakl urywa się na scenie niedoszłego samobójstwa Wokulskiego na stacji w Skierniewicach. Nie dowiemy się o jego tajemniczym zniknięciu. I nie będziemy musieli sami zgadywać zakończenia. Zabił się, tym razem skutecznie? Czy pojechał do Paryża pracować wraz z profesorem Geistem nad wynalazkami?
Jednak sukces...
Powtórzę – opowiada nam się tę główną, quasimiłosną historię nie tylko przejrzyście, ale i żwawo. Dostajemy uroczą lekcję teatralnej umowności. Na krześle Wokulski galopuje konno u boku pani Wąsowskiej próbującej zrobić z niego cynika. Krzesła imitują też przedział kolejowy, w którym Stach pojmie, że nie może liczyć na lojalność Izabelli, nawet jeśli ona mu się w końcu sprzeda.
Aktorzy śpiewają ładnie, dialogi są wypowiadane dobitnie i z sensem, dostajemy kilka efektownych scen tanecznych. Wszystko na tle barwnych, syntetycznych dekoracji Marcina Chlandy. Uroczo komiczna scena pojedynku Wokulskiego z Baronem Krzeszowskim kontrastuje z posępnymi monologami tegoż Wokulskiego czy z jego sugestywnym spotkaniem z Geistem w Paryżu.
W tym sensie ten spektakl można uznać za sukces. Widownia w prawie rok od premiery dopisuje, reaguje żywiołowo na całość. A w teatralnym programie dostajemy wielką pochwałę powieściowej „Lalki” i talentu Prusa jako wiecznie aktualnego opowiadacza świata. Wypowiada ją między innymi arcynowoczesna Olga Tokarczuk. Deklarująca gotowość bicia się w obronie obecności „Lalki” w kanonie lektur szkolnych. Może więc nawet kogoś musical, pomimo całej swojej „niekompletności”, zachęci do przeczytania oryginału – ponownie lub po raz pierwszy? Mnie zachęciła.
Trzeba pochwalić Roberta Żurka, obecnie chyba głównego aktora rzeszowskiego teatru. Jest Wokulskim serio, mocnym i zarazem zaskakująco kruchym, wartym współczucia – tu jedno jest logicznym następstwem drugiego, pomimo całego musicalowego spłaszczenia. To bohater ponadczasowy, uniwersalny.
Na tym tle Izabella Pauliny Sobiś (w stroju bardziej baletnicy niż arystokratki) jest oczywiście pretensjonalnie wyniosła, ale przecież nie pozbawiona pewnych subiektywnych racji, ośmieszona, ale jednak nie całkiem. Na dokładkę doznałem wrażenia, że mówi chwilami głosem podobnym do Małgorzaty Braunek, pamiętnej Łęckiej z wciąż kultowego serialu.
Dostaliśmy też całą galerię postaci groteskowych. Józef Hamkało (Krzeszowski, potem Suzin), Robert Chodur (Łęcki), Mateusz Marczydło (Starski), Mariola Łabno-Flaumenhaft (Hrabina Karolowa), Justyna Król (Pani Meliton), Michał Chołka (subiekt Mraczewski, potem zamaskowany Książę), Magdalena Kozikowska-Pieńko (Nauczycielka angielskiego) czy Aniela Kowalska (kuzynka Florentyna) bardzo sprawnie realizują tę intencję. Można się zastanawiać, czy nie warto było niektórym z nich dać więcej szansy na jakieś własne racje, ale logika tego scenariusza niewiele zostawia na to przestrzeni.
Swoje momenty poważne, a czasem tragikomiczne, mają za to bez wątpienia: Marek Kępiński (Rzecki), Adam Mężyk (Doktor Szuman), Sławomir Gaudyn (Geist), czy Karol Kadłubiec (Wysocki, wcześniej subiekt Lisiecki).
Szczególną siłę swojego parominutowego epizodu demonstruje Mieczysław Napieraj jako Stary Szlangbaum. Na chwilę przenosimy się dzięki niemu z dziwnej przestrzeni scenicznej do dawnej Warszawy z całą jej żydowską rodzajowością. Kimś trochę więcej niż standardową arystokratką okazuje się być dowcipnie nakreślona paroma gestami Pani Wąsowska Dagny Mikoś.
Przejmująco brzmią kwestie Marii (nazywanej w powieści także Magdalenką), prostytutki, ratowanej bezinteresownie przez Wokulskiego. Kaja Kozłowska-Żygadło atakuje naszą świadomość z dużym temperamentem. Jej aria zabrzmiała mi nagle niemal drapieżnym songiem z przedstawień Bertolda Brechta. Czy ona naprawdę dziękuje Wokulskiemu czy skarży się odrobinę wyzywająco na swój los?
W sumie poza takimi momentami jak monologi Wokulskiego czy piosenka Marii niewiele w tym wszystkim psychologii. Oglądamy postaci emblematyczne, atakujące nas siłą dominującego skojarzenia, nie niuansami. Skądinąd niemal wszyscy aktorzy, poza odtwórcami ról Wokulskiego i Izabelli, grają po kilka postaci, a przynajmniej pomagają kolegom w imitowaniu tłumu.
Takim symbolem niezmordowanej energii był dla mnie młody aktor Jakub Gąsior. Zaczyna jako kelner Józio informujący pana radcę, która to z kolei flaszka jest zamawiana. Potem kilka razy wypowiada po parę zdań: jako licytator czy dżokej Young. Ale na scenie jest prawie nieustannie i daje się zauważyć, choćby jako sugestywny element choreograficznego układu.
Można oczywiście do woli zastanawiać się, ile jest „Lalki” w tej „Lalce”. Ja się nie poczułem zubożony, nawet jeśli pewien widz tego spektaklu zauważył, że sam musical przerabia polską klasykę w seans rodem z Disneya. Może to jest recepta na popularyzację? A może powstało osobne dzieło, o własnej logice i własnym tempie?
Zauważę, także po obejrzeniu niedawno na tej samej scenie szekspirowskiej „Miarki za miarkę”, że dyrektor Jan Nowara postawił na teatr różnorodny i oryginalny. Nawet mi się te dwa spektakle jakoś skleiły – oba są o ludzkim szaleństwie. Ostatecznym argumentem jest radość publiki. To dla niej, a nie wyłącznie na festiwale, są te przedstawienia. A to już dużo.
