„Wady postawy” w warszawskim Teatrze Ochoty - byłem ciekaw tego spektaklu. Nie znałem twórczości Ingrid Lausund, niemieckiej reżyserki i autorki sztuk teatralnych, młodszej ode mnie o rok. Ale niemiecki teatr wciąż jest żywy i ważny. Może więc znaleziono tam jakieś dramaturgiczne cacko?
Ale był i inny powód. Cenię dorobek reżysera, Pawła Aignera, z pierwszego wykształcenia lalkarza, co wyposaża często artystę w specyficzny rodzaj wrażliwości, talent w aranżowaniu rzeczywistości nieraz dziwnej, a pulsującej wieloma barwami. Tyle że Teatr Ochoty to przede wszystkim trwający od czterech sezonów eksperyment jego dyrektora artystycznego Igora Gorzkowskiego.
Motyle Gorzkowskiego
Co sezon wyłaniał on w castingu i ściągał na swoją scenę pięcioosobową grupę młodych aktorów (nazwano to „polowaniem na motyle”), którzy przygotowywali kolejne trzy premiery z różnorodnymi reżyserami. „Wady postawy” to trzecia produkcja z udziałem kolejnej takiej ekipy. Zagrali to skądinąd na koniec kadencji Gorzkowskiego (i dyrektorki Joanny Nawrockiej). Byłem ich ciekaw, zwłaszcza że widziałem ich poprzednie spektakle.
Ta ascetyczna, pięcioosobowa formuła skazywała na rozmaite ograniczenia, np. konieczność grania przez jednego aktora (aktorkę) po kilka postaci w jednym spektaklu. Młodzi grali też często bohaterów starszych od siebie, co, wspominając choćby studenckie dyplomy, przynosi czasem ciekawe efekty. Taka umowność jest zresztą dziś chlebem powszednim teatrów. Zarazem choć przedstawienia pochodziły z różnych szkół i mód, zazwyczaj łączyły zdrową, offową nowoczesność z profesjonalizmem teatru bardziej tradycyjnego.
Ekipy poprzednie były świetnie dobrane, a w niewielkiej sali Teatru Ochoty nabierały prawdziwej perfekcji. Takie inscenizacje jak „Noc ciemna” według opowiadań Franza Kafki, w reżyserii Michała Zdunika, „Młodzik” według Fiodora Dostojewskiego, w reżyserii samego Gorzkowskiego czy „Tramwaj zwany pożądaniem” Tennessee Williamsa w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej to znakomity dorobek zespołu sprzed dwóch lat. Z kolejną ekipą Gorzkowski zrobił prawdziwą perełkę: „Życie towarzyskie i uczuciowe” według Leopolda Tyrmanda. Ale pozostałe dwie produkcje też były co najmniej przyzwoite. Młodzież aktorska zdobywała tu ostrogi i zasłużone pochwały.
Co dostaliśmy od ekipy najnowszej? Już na początku Igor Gorzkowski puścił ich na głęboką wodę. Wystawił adaptację XIX-wiecznej powieści Iwana Gonczarowa „Obłomow”. Dawny zespół wyczuwał świetnie rosyjskiego „Młodzika”. Tym razem miałem za to wrażenie, że reżyser był jak stworzony do tego tekstu, ale młodzi aktorzy trochę za nim nie nadążali.
Z kolei dramat „Po tamtej stronie jeziora”, autorstwa Daniela Sołtysińskiego i Marcina Wierzchowskiego, w reżyserii tego ostatniego, został wystawiony co najmniej dobrze. Młodzi aktorzy sprawdzili się, skądinąd w fabule typowo realistycznej. Jeśli zareagowałem bez entuzjazmu, to ze względu na przewidywalną wymowę samego tekstu.
Zaczynał się on pod hasłem poszukiwania własnych rodowodów, badania przeszłości przodków. I prowadził do oskarżeń Polaków o zbytnią brutalność wobec Niemców po drugiej wojnie światowej, na Mazurach. Znowu więc tropiliśmy polskie nieprawości, tyle że bez szerszego historycznego kontekstu. Zwłaszcza młodsza widownia może mieć kłopot ze zrozumieniem bagażu nienawiści Polaków wobec niedawnych okupantów po ich wojennych zbrodniach. O których w spektaklu wspomina się tylko mimochodem.
A na koniec dostaliśmy typową groteskę – w oryginale sztuka pani Lausund nazywa się „Skrzywienie kręgosłupa”. W teorii to wiązanka obrazków mocno przewidywalnych, dostajemy bowiem wycinkowy wgląd w wewnętrzny świat firmy.
Pląsy ludzi korporacji
Temat korporacyjnych relacji wciąż się przewija – i w teatrze i w kinie. Można by rzec, że większość współczesnych dramatopisarzy, podobnie zresztą jak scenarzystów i reżyserów filmowych, jeśli nie zajmuje się podważaniem tradycyjnych religii i obyczajów, uderza w rytuały świątyń kapitalizmu. Nadają się one i do wykpienia, i do epatowania publiki ich mroczną naturą. Dostajemy opis niemal niewolniczych zależności jednych od drugich, współczesnego kolektywizmu w świecie na pozór liberalnym, i gorączkowego wyścigu szczurów. Opowiada się o tym w różnych konwencjach – od pogodnie komediowej po apokaliptyczną.
Tu mamy pięć postaci z własnymi nazwiskami, a jednak z dość płynnymi historiami i charakterami. Każde z nich może odgrywać rolę, jaka przed chwilą przypadała temu drugiemu. Może jeden Kruse (Maciej Walter) wydaje się być na dole hierarchii bardziej niż pozostali. Ale im też przypadnie w udziale koszmar rozmaitych degradacji. Kręcą się po pomieszczeniu opisywanym w didaskaliach jako poczekalnia przed gabinetem szefa, zresztą dziwnie przytulnej, jak na korporacyjne standardy – scenografia Magdaleny Gajewskiej.
Cała opowieść to właściwie zbiór skeczy. Bohaterowie to przychodzą witając się rozgłośnym „dobry!”, to znów wychodzą, albo kręcą się bez wyraźnych celów. Po drodze dochodzi między nimi do rozmaitych interakcji. Rytm ich życia wyznacza jednak przeraźliwy sygnał dźwiękowy wzywający ich za te jedyne drzwi kryjące władzę, czyli przeznaczenie.
Można zza nich wrócić jak Kretzky (Piotr Gadomski) w błazeńskiej czapeczce i z uciętym krawatem („to tylko żarty”), można jak panna Kristensen (Barbara Liberek) z nożem w plecach, a potem z tasakiem w głowie, albo jak panna Schmitt (Aleksandra Tokarczyk) z zaklejonymi ustami („to nadal żarty”). Można wreszcie, jak to się przytrafia wspomnianemu już Krusemu, wrócić z własną uciętą głową w rękach. Skądinąd Hufschmidt (Piotr Kulesza) nie ma podobnej przygody, co nie znaczy, że nie czekają go inne męki.
Niby nic odkrywczego, aczkolwiek przyjaciel aktor nazwał widowisko „egzystencjalną rozkminką”. Sprawiła to efektowna forma, celne i sugestywne dialogi, skojarzenie owej poczekalni z ludzkim losem. To jest sztuka o strachu, nie tylko przed mitycznym szefem, który się ani razu nie pojawi. Także przed sobą nawzajem. I przed światem. Trudno nie zapamiętać sceny, w której wspomniany już Hufschmidt próbuje pracować nad konspektem wraz z panną Schmidt, ale nawiedza go coraz większa panika, bo rodzice ukryci w szafie wypominają mu (tylko on ich słyszy), że do niczego się nie nadaje.
Jest to potoczyście opowiedziane i tym razem świetnie zagrane. Mamy do czynienia z przedziwną, nieco szaloną kompozycją kolejnych obrazków, czasem realistycznych, często jednak metaforycznych, ilustrujących szaleństwo międzyludzkich stosunków. Akompaniuje temu kłębowisku głównie muzyka klasyczna, w programie wymienione jest „Stabat Mater” Giovanniego Battisty Pergolesiego, miałem skądinąd wrażenie większej mnogości utworów.
A propos szaleństwa. Moją ulubioną stała się scena, w której Kretzky dochodzi do wniosku, że jest otoczony samymi wariatami. Po czym sam eksploduje, doprowadzony do ostateczności. Wyznam, że w swoim własnym życiu przeżywałem podobne sytuacje, choć nie byłem funkcjonariuszem wielkiej kapitalistycznej firmy. Inna świetna sytuacja: Kretzky i Kruse postawiają odejść z pracy. Ale wciąż coś im przeszkadza. Wyprawiają się kilka razy do szefa, pojedynczo albo razem, i mówią nie to co postanowili. To są momenty, w których rozumiemy, że choć człowiek już dawno poleciał w kosmos, jesteśmy tak samo bezradni wobec bezlitosnego, nieogarnionego świata, jak nasi przodkowie, którzy chodzili w skórach.
I znów, ktoś już o tym przypominał przed panią Lausund, i przed ekipą z Teatru Ochoty. Ale jak pysznie, jak błyskotliwie, z jakim zachowaniem równowagi między komizmem i tragizmem, opowiadają nam to oni. Aktorzy są niby nieco młodsi od swoich bohaterów. Ale czy rzeczywiście?
Korporacje uzależniają ludzi świeżo po studiach.
Są i momenty nadziei. Nie wierzymy, że panna Kristensen będzie kiedykolwiek konferansjerką, o czym opowiada na samym początku. Ale kiedy cała piątka śpiewa po angielsku ballady, jest w tym tęsknota za wydostaniem się z matni i strząśnięciem z siebie lęku. Otwarte, ale przynoszące niejasną szczyptę optymizmu, jest też zakończenie. Czy receptą może się okazać przełamanie wzajemnych barier, które czynią z ludzi samotne, bezradne atomy?
Aktorstwo piątki na piątkę
Cała piątka zdała tym razem egzamin na najwyższe oceny. Jeśli kogoś miałbym wyróżnić, to Piotra Gadomskiego, który nim staje się Kretzkym, wita publiczność biorąc cały spektakl trochę w cudzysłów. Robi to naprawdę zabawnie. Później może odrobinę częściej niż inni przykuwał moją uwagę. Czy nie dlatego, że zdawał się najmniej pasować do drapieżności stada? Że poruszał się po scenie z melancholijnym wdziękiem współczesnego Chaplina.
Ale przecież kapitalna jest Barbara Liberek jako panna Kristensen, niby prozaiczna i miękka, a nagle wyrzucająca z siebie najdzikszą agresję. Znakomita jest Aleksandra Tokarczyk. Jej panna Schmitt to z wyglądu i zachowania wymalowana, wulgarna, korporacyjna drapieżniczka. Która nagle przyznaje się do satysfakcji z powodu własnego życiowego rozbicia. I w tej jednej chwili ulatuje z niej powietrze.
Wiecznie przerażony Kruse to potencjalna ofiara, ignorowana i zawstydzana. Maciej Walter, w poprzednich spektaklach wojowniczy i przebojowy, gra kogoś takiego nie roniąc żadnej subtelności. Z kolei Hufschmidt Piotra Kuleszy jest topornym, dominującym samcem, piorącym Krusego po buzi. A jednak nagle zostaje sprowadzony do pozycji chłopca oblewającego się w panice biurową kawą.
Dobrze sobie poradzili z tymi rolami. Ich bohaterowie nawet jeśli zarysowani niewyraźnymi kreskami, bywają w „Wadach postawy” wielowymiarowi. Co więcej, doznałem nawet wrażenia, że dla młodych aktorów ten właśnie spektakl stał się lekcją nie tylko zawodowego warsztatu, i nie tylko gry zespołowej, ale także i ludzkiej empatii. Wypada za to podziękować Pawłowi Ajgnerowi, bo to on wyprowadził ze scenicznego zamętu ukryte sensy. I Igorowi Gorzkowskiemu, bo to w jego teatrze mieli sposobność czegoś się nauczyć.
Nowa (od września) dyrektorka Ochoty Justyna Sobczyk zapowiada „pierwszy teatr dla młodych”. Ta placówka zawsze miała funkcje również edukacyjne. Ale będzie szkoda, jeśli przy okazji zniknie teatr przez duże „T”. Taki, gdzie klasyka spotykała się harmonijnie ze współczesnością. Słychać, że miasto uważało dotychczasową formułę Joanny Nawrockiej i Igora Gorzkowskiego za zbyt drogą. Jeśli tak, to żal będzie tego miejsca na teatralnej mapie Warszawy.
