Pamiętam, jak ponad rok temu jeden antyszczepionowiec, ojciec trójki dzieci zapewnił, że zaszczepi się dopiero wtedy, gdy zachorowalność przekroczy dziesięć tysięcy. Nie zdążył, zmarł. I znów krzywa danych rośnie szybko. Na koniec listopada będziemy już mieli tyle zachorowań i śmierci, że znów konieczne mogą być lockdowny. Nikt tego nie chce.
Straty psychiczne, upadki działalności gospodarczych to wielkie dziury w życiu setek tysięcy ludzi, trudno się później z nich wygrzebać bez specjalistycznej pomocy. Jeśli do tego dodać pocovidowe dolegliwości, które mogą trwać wiele miesięcy, a nawet lat, widzimy, że społeczeństwo płaci bardzo wysoką cenę za brak odporności. Tym wyższą im mniej osób się zaszczepi. Dobrą wiadomością jest to, że wielu zmieniło zdanie.
Może stało się tak dlatego, że media wreszcie głośno mówią o groźnych konsekwencjach przebycia COVID-u, pokazują ludzi, którzy się nie zaszczepili i żałują oraz szpitale pełne zwłaszcza tych, którzy zignorowali szczepienia. Pokazują też, co COVID zrobił z naszymi ciałami: wyniszczone płuca, przewlekłe zmęczenie, zaniki pamięci, choroby skórne, a nawet uszkodzenia w mózgu. Mówienie o tych przypadkach nie jest epatowaniem nieszczęściem i złymi informacjami, o co często oskarża się media, ale działaniem w ważnym społecznie celu.
Skoro do ludzi nie trafiają nagrody za szczepienie, jedyną nadzieją jest to, że naprawdę wystraszą się konsekwencji własnej niefrasobliwości. A ta wcale nie jest rzadkim zjawiskiem. Wystarczy spojrzeć, jak czytelnicy komentują artykuły na pomorska.pl dotyczące szczepień i oddawania krwi i osocza dla ozdrowieńców. Fala hejtu, jaka wylewa się z sieci jest niedorzeczna. Najgorsze jednak jest to, że opiera się głównie na teoriach spiskowych, które w nowoczesnym kraju muszą w końcu przegrać z siłą rozumu.
