Po 1989 roku Polacy często chodzili do urn. Media z teatralną radością ogłaszały, że to wielkie wydarzenie, że biorą udział w święcie demokracji. Ale tylko nieliczni dali się porwać radości. Reszta szła głosować z rosnącą frustracją. Czemu trudno się dziwić. Ani uroczystość nie była podniosła, ani nie było solenizanta. Na pewno nie był nim demos. Z roku na rok czuł się coraz bardziej odsunięty, coraz bardziej pozbawiony znaczenia. Głosował na jedno, dostawał drugie. Kilka razy Polacy zagłosowali za zmianą kursu, za każdym razem znowu dostali to samo. Jeśli nawet władza nie miała swobody manewru, nie zmienia to faktu, że demokracja obiecywała coś innego. Demos miał decydować, choćby nawet niemądrze. W rzeczywistości swobody decyzji nie dostał, choć jego apetyt na decydowanie stale był podsycany. Przed każdymi wyborami dowiadywał się, że swoboda manewru istnieje. Że wszystko można robić inaczej. Wierzył, a potem czuł się oszukany. Kwestia, czy lud zasługuje na swobodę decyzji, jest oddzielnym tematem. W tym miejscu mówimy o tym, czy swobodę dostał. Nie dostał. Demokratyczna obietnica brzmiała: lud jest władcą, może decydować, jakiej chce polityki. Realia były inne. Lud mówił jedno, politycy robili drugie.

Politycy nigdy nie próbowali przekazać władzy ludowi. Opozycja demokratyczna chciała odebrać władzę komunistom, była demokratyczna w tym sensie, że chciała monopol PZPR zastąpić wyborami. Chciała rywalizacji elit, ale nie władzy dla mas. W rozum demosu nigdy nie wierzyła. Emocji i poglądów większości nie podzielała. Spełnienia ich nie traktowała jako celu polityki, ale odwrotnie, uważała że polityka musi narzucić większości własny kierunek. Do 1989 roku opozycja popierała wszystkie społeczne bunty, bo osłabiały one pozycję PZPR. Ale oczekiwania większości uważała za nieracjonalne, szkodliwe i niemożliwe do spełnienia. Gdy w 1989 roku brała władzę, nie myślała o tym, jak dać demosowi wpływ na politykę, ale jak mu go nie dać. Strategie były dwie. Mazowieckiego - narzucić masom bierność, oraz Wałęsy - manipulować ich aktywnością. Dla obu stron było jasne, że przynajmniej do czasu zakończenia reform gospodarczych demosowi wpływu na politykę powierzyć nie można.
Demokracja wiele zmieniła w polskiej polityce, ale jeszcze więcej zostawiła bez zmian. Nie wydaje się, aby pierwszy premier niekomunistyczny chciał dać społeczeństwu większy wpływ na decyzje rządu niż ostatni premier komunistyczny. A nawet gdyby chciał, możliwości miał małe. Zachodnia finansjera wymuszała gospodarczą terapię doskonale obojętną na wrażliwość demosu. Terapię, jakiej zachodnie społeczeństwa u siebie nigdy by nie zaakceptowały. Polska zaczęła swoją przygodę z demokracją od polityki, która nie miała i mieć nie mogła poparcia demosu. Polskie elity mówią: nie było wyboru. To prawda. Mówią: opłacało się. To też prawda. Ale nie o tym mówimy. Nie o korzyściach, ale o zasadach. Mówimy o tym, że demos nie stał za tym projektem. Że został mu narzucony. Na samym starcie polska demokracja musiała podeptać wolę większości. Demokracja zawitała do Polski jako kolejna odsłona politycznego przymusu.
Klimat pierwszej dekady demokracji wyznaczyła rosnąca wrogość większości społecznej wobec nowej, demokratycznej polityki. I nie była to jedynie frustracja z powodu biedy, bezrobocia, recesji. To było przekonanie, że politycy drastycznie występują przeciw woli większości. Nie dając demosowi nawet złudzenia, że stał się podmiotem polityki. Dopiero wielka fala społecznego gniewu, która zmiotła ze sceny pierwsze solidarnościowe partie, a potem obaliła rząd Millera, zmieniła skalę sprzeczności między wolą większości a polityką rządu. Rewolucję przeprowadził Tusk. Miał większą swobodę niż poprzednicy, Polska była już w Unii, wzrost gospodarczy trwał od kilku lat. Niemniej ze swobody skorzystał z rozmachem. Zmienił logikę działania rządu. Dawniej władza była w koalicji z ekonomicznymi żądaniami, jakie stawiały zachodnie instytucje finansowe oraz lokalni ekonomiści. A przeciwnikiem - choć nigdy wprost nienazwanym - był demos. Tusk odwrócił sojusze. Koalicjantem stał się demos, a stroną, której żądania były lekceważone, stała się finansjera i ekonomiści. Nie znaczy to, że Tusk demos uczynił władcą. Ale ograniczył do niezbędnego minimum decyzje wrogie woli większości. Demos nie stał się podmiotem polityki, ale przestał być jej przedmiotem. Nadal nie dostał korony, ale przestał być bity berłem po głowie.
Natomiast przegrał na innym froncie. Partie mu zabrały wybory. Weźmy przykład kampanii prezydenckiej z 2005 roku, w której starli się Tusk i Kaczyński. Polacy nie chcieli żadnego z nich, byli już zmęczeni partiami, woleli stojącego z boku polityka lewicy. Więc partie go wyeliminowały intrygą, korzystając z oskarżeń niepoczytalnej sekretarki. Demos się nie poddał, swoje nadzieje skierował ku szanowanemu kardiochirurgowi. Ten objął prowadzenie w sondażach, wziął kredyty na kampanię i raźno ruszył do walki. Więc partie znowu wyciągnęły pazury. Sztab Tuska postraszył go konsekwencjami kredytów, obiecał ich umorzenie, ale w zamian za wycofanie się. Tak oto kolejny kandydat demosu zniknął ze sceny. Trudno potępiać polityków, takie są reguły ich warsztatu. Niemniej w grze o takich regułach demos zwyciężyć nie może. Niby głosował, ale jego ulubieńców nawet nie było na liście. Wybierać mógł spomiędzy tych, których nie chciał. Wybrał tego, którego nie chciał mniej.
Podobnie było we wszystkich wyborach. Wielkie nadzieje szybko przechodziły w małe kalkulacje. Od początku większość nie miała na kogo głosować. Radość powyborcza pojawiła się od razu w formie skarlałej, jako ulga z powodu uniknięcia większego zła. - Uff, przegrał Tymiński - powiedzieli Polacy w 1990 roku. I tak już zostało. Demokracja okazała się głosowaniem nie „za”, lecz „przeciw”. Wybieraniem nie tych, których się chce, bo ci nie istnieją albo nie mają szans. Lecz skreślaniem tych, których się nie chce. Politycy i media mocno się do tego przyczynili, rozbudzając w wyborcach strach, przesadny i histeryczny. Polacy szli do urn, aby swoim wetem ratować ojczyznę. Oczywiście w każdych wyborach jakaś grupa głosowała ze szczerym entuzjazmem. Ale to był margines wyborców. Większość głosowała przeciw Wałęsie, przeciw Kwaśniewskiemu, przeciw Kaczyńskiemu, przeciw Tuskowi. Korzystając z tego mechanizmu, politycy coraz bardziej obchodzili wolę większości. Tusk wystawił na prezydenta marnego polityka, ale ponieważ przeciwnikiem był Kaczyński, demos ze strachu musiał go wybrać. W następnych wyborach Kaczyński się zrewanżował, przeciw urzędującej miernocie wystawił jeszcze marniejszą figurę. Demos nie miał szansy na sensowny wybór. Na liście wyborczej miał znaną i nieznaną miernotę.
Słowo „wybory” wprowadza w błąd. Wyborcy w demokracji nie tyle wybierają władzę, co władzę odbierają. Tym, co ją mają albo po nią sięgają. W mechanizmie wyborczym poparcie jest efektem ubocznym braku poparcia. Ktoś dostaje krzyżyk, aby ktoś inny go nie dostał. Polska demokracja - podobnie jak zachodnie - na poziomie marzeń wierzy w dobrą władzę. Ale na poziomie czynów jedynie ucieka przed złą. Demokracja dała demosowi kartę wyborczą, ale na tej karcie nie dała dobrej oferty. Więc nie ma na kogo głosować. A jakość oferty ma znaczenie kluczowe. Wybór obiadu w dobrej restauracji jest aktem wolności, w kiepskim barze zaspokojeniem konieczności życiowej. Demokracja miała być restauracją, okazała się barem.
Ten opis może się wydać demaskacją, ale nie jest ani demaskacją, ani pretensją, ani krytyką. Każda rzeczywistość otacza się mitem, podobnie czyni demokracja. W praktyce jest znacząco inna. Nie gorsza, nie lepsza, lecz inna. Obiegowe wyobrażenia - panujące w mediach, wyznawane przez elity, przez masy - prezentują demokrację w schematach mitycznych. Przykładem są właśnie wybory. W powszechnym wyobrażeniu są one wyborem władcy. W istocie, taka była intencja, ale chybiła celu, krzepnąc w coś innego. W rzeczywistości demos ma inne uprawnienie. Nie zakłada korony, ale ją odbiera. Nie brzmi to równie atrakcyjnie, jednak nadal to potężny przywilej. Kartka wyborcza jest zalegalizowaną gilotyną. Pozwala ściąć każdego władcę. Każdego, którego demos ma dość. Każdego, w którym widzi zagrożenie dla siebie. Gdyby Polacy dostali taki przywilej przed 1989 rokiem, byliby w euforii. Obcinaliby głowę za głową.
Co robili polscy politycy przez 30 lat
Czym się zajmowali polscy politycy? Czym się zajmowała polska polityka? Otóż zajmowała się sobą. Była skupiona na sobie. Na osobistych ambicjach polityków, na ich karierach, na ich interesach. Polska polityka była wieczną walką o władzę albo - w przypadku sukcesu - o władzy utrzymanie. Była walką o władzę, ale nie w tym emocjonalnym ujęciu, które potępia polityków w przekonaniu, że robią coś, czego nie powinni. Była walką o władzę, bo właśnie tym się politycy zajmują. Bo takie są reguły ich rzemiosła. Kto się o władzę nie bije, ten z polityki odpada. Kto się bije, nie może już przestać. Gdyby się spytać polityka, czemu się bije, bardzo by się zdziwił. Podobnie jak miliarder spytany, czemu nadal pomnaża fortunę, albo sportowiec, czemu chce wygrać. Po prostu każdy polityk chce władzy. Co w niej ceni najbardziej? Osobisty triumf. Sławę i dominację. Insygnia i łupy. Większość energii władcy poświęcają celebrze oraz rytuałom publicznego potwierdzania własnej dominacji. Natomiast codzienne rządzenie nie jest ich pasją. Raczej obowiązkiem, ceną za koronę. Konsekwencją sytuacji, w której koronę można wziąć jedynie w pakiecie z narzędziami rządzenia.
W polskiej demokracji najważniejsze były cele dominacyjne. Dzierżenie władzy, a nie rządzenie. Poczucie własnej ważności, a nie społecznej służby. Dostęp do państwa jako do łupu, którym się opłaca lojalność drużyny oraz zaspokaja własne potrzeby, a nie dobra publicznego, które się chroni. Czytelnik przyzwyczajony do demokratycznego mitu odpowie, że to nadmierna generalizacja. Że tak się zdarzało, ale tylko czasami. Nic bardziej mylnego. Tak było zawsze. Żadna wielka wojna polityczna nie dotyczyła materii rządzenia. Wszystkie toczyły się o polityczne wpływy jednostek. Taką logikę miała wojna na górze, taką miały wojny Wałęsy z premierami, wojna Tuska z Lechem Kaczyńskim czy bratobójcza wojna między Kwaśniewskim a Millerem. Bito się nie o sprawę, ale o to, kto komu stopę postawi na karku. Strony czasem wierzyły, że pełen sukces otworzy nową epokę. Ambitnej polityki i społecznej służby. Ale nigdy do tego nie doszło. Zwycięzca, zdobywszy więcej sił, poszerzywszy wpływy, skupiał się na tym, jak tych wpływów nie stracić.
Rewoltowano masy hasłem wielkich zmian jedynie po to, aby zdobyć koronę. Nigdy jednak nie chodziło o realne zmiany. Wałęsa poprowadził wielką kampanię przeciw Mazowieckiemu, aby dzień po wygranej ogłosić, że nowy rząd ma robić to samo. Sojusz dwa razy wziął władzę, brutalnie krytykując poprzedników, aby potem robić wszystko, co krytykował. Tusk zwalczał IV RP jako reżim zbrodniczy, aby objąwszy władzę, oświadczyć, że nie ma problemu IV RP. Każdy przypadek izolowano, każdy traktowano jako wyjątek. Ale rzekome wyjątki były jedynym, co w polskiej polityce było trwałe, powtarzalne, niezmienne. W każdym roku największe spory toczyły się o dominację i wpływy. W każdym roku dobro publiczne było na drugim planie. Dziesiątki ministrów odwołano tylko po to, aby dowieść swojej pozycji. Setki decyzji zablokowano, aby utrzeć nosa rywalom. Nie było natomiast ani jednego przypadku, aby któryś z czołowych graczy poświęcił swoje apetyty dla dobra publicznego. Ograniczył, owszem. Poświęcił nigdy. A przecież w całym morzu sporów tylko jeden - obok dominacji - miał państwowy sens. Czyli wojna Wałęsy o ustrój znoszący dwuwładzę.
Od środka walka o władzę wygląda inaczej. Ulatnia się jej egoizm, blaknie jej cynizm, zostają reguły gry. Równie zimne, neutralne, techniczne, jak reguły każdej sportowej gry. To, co oglądane z zewnątrz jest brutalnością, cynizmem czy miłością własną, od środka jest wolą wygranej. Naturalną postawą w każdej rywalizacji. Zawodnicy nie mają poczucia dziwności własnych zachowań. Politycy też nie. Robią tylko to, co do zwycięstwa prowadzi. A gdy je odniosą, robią to samo, co robili wcześniej.
Polityka oglądana od środka zawsze wygląda tak samo. Wchodząc do polityki, trzeba przemierzyć tor przeszkód, który prowadzi do władzy, a potem pozwala władzę utrzymać. Przebieg toru przeszkód nie zmienia się od tysięcy lat. Początkujący polityk musi się przyłączyć do jakiejś politycznej drużyny - koterii, książęcej rodziny, partii. Tam się uczy. Ale nie tego, jak rządzić, ale jak awansować we własnym obozie. Społeczeństwo wyobraża sobie polityków w starciu z ideowym przeciwnikiem. To błąd. Przez większość życia polityk poluje we własnym stadzie. Jego rywalami są koledzy. Stojący wyżej, których trzeba przeskoczyć, i stojący niżej, którym nie wolno dać się przeskoczyć. Z nimi się bije o partyjne awanse, o miejsce na listach wyborczych, o państwowe nominacje. Większość polityków nie zraniła żadnego przeciwnika, natomiast zgubiła wielu politycznych przyjaciół. Nawet ostateczny sukces, pokonanie wszystkich, niczego nie zmienia. Bo zostawszy królem stada, trzeba pozycję obronić. Nieustanie zerkać do tyłu, aby wypatrzyć Brutusa, który chowa sztylet w kieszeni. Demokracja jedynie wyostrzyła bratobójczą naturę polityki. Ułatwiła ją. Nieustanne wybory to nieustanne okazje do zmiany hierarchii. Co sprawia, że stado pozostaje głównym przedmiotem w polu widzenia każdego polityka.
Publiczność z życia politycznego wyłapuje wąski fragment, ciekawy dla siebie. Czyli sprawowanie władzy. Rozumiane jako możliwość pracy dla ogółu. I ten fragment absolutyzuje. Z drobnej części polityki robi jej całość. Tymczasem całość jest inna. Jej zasadniczy kształt wyznacza fakt, że o ile publiczność żyje w społeczeństwie, polityk żyje w stadzie. To jest jego środowisko życia. Jego świat. Horyzont działania. Warunek istnienia. Choć w stadzie panuje brutalna rywalizacja, wyłącznie w stadzie może polować. Zdobywać środki do życia. Bez stada jest niczym. Nawet wylatując na najwyższą orbitę, zostając władcą, nie może się polityk ze stada wypisać. Dostał władzę nad państwem dzięki temu, że był królem stada. I tylko jako król stada może ją dłużej zachować. Rządząc państwem, czuć się musi tyleż królem państwa, co królem stada. Jeszcze mocniej więź ze stadem odczuwa minister, wojewoda, poseł czy radny. Nie demos dał mu stanowiska, ale stado. I stado je może odebrać. A chętnych jest wielu.
Oczekiwania społeczne wobec polityków są wielkie. Wymaga się od nich idealizmu i heroizmu. Mają się zbuntować przeciw swojej grupie, przeciw regułom profesji, przeciw wygodzie swojej rutyny. Tymczasem kto w społeczeństwie tak postępuje? Kto w pracy bije się o interes ogółu? Ryzykując karierę? Dochody? Wypadnięcie z zawodu?
Co więcej, wymaga się idealizmu od tych, którzy go mają najmniej. Oczekuje się moralnych motywacji od przedstawicieli zawodu, który takich motywacji najmocniej pozbawia. Weźmy banał. Sławne zdanie premiera Węgier: kłamaliśmy rano, kłamaliśmy w południe, kłamaliśmy wieczorem. Żadne to odkrycie, kłamstwo jest w polityce naturalną metodą. Jednak korzystanie z takich metod ma swoje skutki. Niełatwo jest kłamać rano, w południe i wieczorem, i nadal zachować moralne odruchy. Niełatwo przez pół życia bić się o korzyść własną, a na końcu drogi za najważniejszą uznać korzyść ogółu. Niełatwo przez całą karierę manipulować społeczeństwem, a zarazem zachować wobec niego szacunek. Realia walki o władzę wykuwają typ ludzki, który nie może sprostać społecznym oczekiwaniom. W ogóle te oczekiwania opierają się na błędnym kole. Postrzegają politykę jako zjawisko wyrastające z troski o dobro kraju. Więc założywszy coś takiego, wiecznie tej troski oczekują, a jej brak przyjmują ze szczerym zdumieniem. Tymczasem realna polityka, którą uprawiają realni politycy, nie wyrasta z troski o ogół, ale z troski o grupę. Premierzy urodzili się w Polsce, ale pracowali w partii. Więc myśleli o Polsce jak wszyscy Polacy. Po pracy.
Demokracja chciała zmienić władców w pokorne sługi. Nie udało się. Chciała zapanować nad dzikością politycznych zachowań. Również przegrała. Władza nie stała się udomowionym zwierzątkiem. Ton polskiej demokracji nadały jednostki egoistyczne, brutalne i mściwe. Nie mogły folgować swoim namiętnościom tak ostentacyjnie jak dawni monarchowie. Ale natura ich zachowań pozostała bez zmian. Rywalizacja o dominację, napędzana dumą, ambicją i podejrzliwością, brak umiaru w niszczeniu przeciwnika, zachłanność na władzę, trzymanie się jej do końca, a po utracie wieczne szukanie możliwości powrotu. Sposób korzystania z władzy też się nie zmienił. Nadal używana była jako osobiste trofeum, jako własność, używana w sposób niepohamowany, budzący lęk w elitach, a podziw w masach. Żaden z wielkich graczy nie szanował ustroju, dla żadnego świętością nie była ani konstytucja, ani praworządność. To był zastany system reguł, który przyjmowali do wiadomości i którym manipulowali wedle własnych korzyści. Zamiast szacunku była zimna kalkulacja, jak daleko się można posunąć. Reguły nie były dla nich kompasem, ale kagańcem, który szarpali słabiej lub mocniej.
Żaden nie był rycerzem sprawy. Miotały nimi nie idee, lecz ich własne charaktery. Polacy sądzili, że po 1989 roku polityka ulegnie zasadniczej zmianie, że nigdy już nie zobaczą ataku wściekłości Gomułki. Zobaczyli dużo więcej. Osobiste wendety, dokonywane ostentacyjnie na oczach społeczeństwa. Zaciekłe wojny prywatne. Wściekłe niszczenie instytucji państwa. Rekordy bił Jarosław Kaczyński, ale nie był jedyny. Okrucieństwo Tuska czy brutalność Wałęsy szybowały na poziomie dzikości Kaczyńskiego.
Opinia publiczna buntowała się przeciw tym praktykom. I do dziś się buntuje, widząc w nich aberracje. Ale to nie były aberracje, to nie były naruszenia praktyki, zaskakujące swoją nienormalnością. Tak właśnie wyglądała norma, tak wyglądała natura polskiej polityki. I nie tylko polskiej i nie tylko dzisiaj. Lubimy myśleć, że dzisiejsza polityka pożegnała się z tą dzikością, jaką znamy z opisów Machiavellego. Z politykami, którzy nosili pod płaszczem ampułki z trucizną oraz długie sztylety. Z korytarzami władzy śliskimi od krwi. Z mordem będącym głównym narzędziem władzy, a także główną przyjemnością władców. Jednak patrząc na dzisiejszą demokrację, Machiavelli powiedziałby, że stłumione w jednym miejscu okrucieństwo musiało wypłynąć gdzie indziej. Skoro nie można sięgać po truciznę i sztylet, bez opamiętania sięga się po służby specjalne oraz główny oręż epoki - wszechobecne kłamstwo.
Żegnając się z komunizmem, Polacy chcieli się pożegnać z całym brudem polityki. Mazowiecki czy Geremek szczerze wierzyli, że polityka może być elegancka, opozycja odpowiedzialna, a społeczeństwo rozumne. Więc przegrali. Do władzy doszli brutalniejsi gracze. Ale oni też byli zbyt łagodni. Więc przyszli jeszcze twardsi. Historię polityczną III RP można opisać jako stały wzrost brutalności metod służących do walki o władzę. Ta brutalność nie była obyczajowym marginesem. To był główny nurt polskiej polityki. Jej zasadnicza treść. Ciągły „wyścig zbrojeń” stanowił jej główny wysiłek. Najpierw oskarżano przeciwnika o nieodpowiedzialność, potem o bycie agentem SB, aby skończyć na zdradzie oraz zamachu na prezydenta.
W czasach PRL kulisy władzy były przykryte szczelną zasłoną cenzury, można było uwierzyć, że politykę prowadzą bezkrwiści biurokraci. Po 1989 roku wszystko się zmieniło. Ujawniły się barwne natury, ich silne emocje, ich osobiste dramaty. Był Wałęsa, który skłamał w sprawie swojej agenturalnej przeszłości, a gdy był legendą, nie potrafił się z kłamstwa wycofać. Był tłum jego dawnych przyjaciół, który próbował go za to zlinczować. Było dwóch braci bliźniaków, którzy sprawowali urząd premiera i prezydenta, co sprawiło, że relacje polityczne zastąpiły emocje rodzinne. Był Tusk, który te emocje wykorzystał do zadawania im bólu. Była katastrofa smoleńska, po której polska polityka stała się areną prywatnej zemsty za brata. Opinia publiczna wierzyła, że w tych sporach chodzi o materię państwową. Że element personalny był daleko w tle. Ale nie był w tle. To państwo było w tle.
Polityka buduje specyficzne osobowości. Dumne, mściwe, próżne, podejrzliwe. A potem te dzikie natury zamyka w jednej klatce. Uprawiają politykę w jednym kraju, więc się wiecznie ze sobą biją. Wygrana jednego jest upokorzeniem drugiego. Upokorzenia się nawarstwiają, emocje między nimi gęstnieją, urazy przechodzą w nienawiść. Tak rodzą się moce, które nimi miotają. Chęć triumfu nad resztą. Odwet za dawne urazy. Lub przynajmniej zepsucie radości zwycięzcy. Te osobiste namiętności nadawały walce o władzę ostrość, zaciętość i tempo.
Źródło:
TVN 24
POLECAMY:
