Do dzikich zwierząt mówię po polsku. I one naprawdę wszystko rozumieją!

Ryszarda Wojciechowska
archiwum prywatne Małgorzaty Zdziechowskiej
- Opiekowałam się ponad 75 gatunkami ssaków, począwszy od wielkich kotów, jak lamparty, jaguary czy gepardy, po te mniejsze, jak serwale i karakale, aż po hieny, nosorożce, żyrafy czy małpy. Do zwierząt mam szczęście - wyznaje Małgorzata Zdziechowska, polska doktor Dolittle, dziennikarka i podróżniczka.

Jedni na spacer wychodzą z psami, a pani z... gepardami. Ten typ tak ma?

Zawsze kochałam zwierzęta. Przez 30 lat w moim życiu dominowały te domowe, ale wszystko się zmieniło, kiedy pojechałam na pierwszy wolontariat do ośrodka rehabilitacyjnego dla dzikich zwierząt w Australii. Początkowo traktowałam ten wyjazd jako przygodę, swego rodzaju inne wakacje. Nie myślałam wtedy o zmienianiu świata na lepszy. W Australii po raz pierwszy obcy ludzie - pracownicy ośrodka - zwrócili mi uwagę, że mój kontakt ze zwierzętami jest wyjątkowy. Zawsze, kiedy przechodziłam obok klatki dingo, one za mną podążały. Doceniam takie momenty, są dla mnie cudowne.

I złapała pani tego „dzikiego” bakcyla?

Tak. Po pierwszym wolontariacie pojechałam na następny. Kiedy wróciłam, już myślałam o kolejnym i ani się obejrzałam, a nie mogłam bez tego żyć. Zdałam sobie sprawę, że dzięki temu, iż mam w sobie masę cierpliwości, miłości i dobry kontakt ze zwierzętami, mogę coś dla nich zrobić dobrego. Do tych ośrodków trafiają takie małe, dzikie nieszczęścia - zwierzęta, których matki zostały zabite, albo ranne, chore. A dzięki naszej pracy - mojej i innych wolontariuszy oraz pracowników ośrodka - często udaje się je wyleczyć i nawet z powrotem wypuścić na wolność.

O nocy spędzonej z dwoma gepardami napisała pani - ekscytująca. Wiele osób nie wyobraża sobie takiej nocy.

Dla mnie to w pewnym sensie naturalne. Kiedy byłam mała, biegałam z ogromnym dobermanem. Przebywanie z dużymi zwierzętami weszło mi w krew od dziecka. A noc z gepardami? Była cudowna. Ja je kocham, one kochają mnie. Ja im ufam, one ufają mnie, więc dobrze nam razem. Wszystkie trzy spałyśmy błogo.

Przebywanie z dużymi zwierzętami weszło mi w krew od dziecka.

Pani nawet mówi, że bardziej niebezpieczne od gepardów są kapucynki.

Trzeba to wziąć w cudzysłów. Kapucynki są jak małe, rozpaskudzone dzieci, które uwielbiają psocić. Niektóre w ośrodku La Senda Verde w Boliwii potrafiły otworzyć kluczem drzwi. W innym ośrodku włamały się do domku właścicieli. Zrobiły tam prawdziwy kipisz. Szuflady były powywracane, papiery podarte, a telefon komórkowy rozbity, bo chętnie uderzają przedmiotami o podłogę. Potrafią ugryźć, kiedy im się coś nie podoba. Dlatego żartuję, że są niebezpieczne, ponieważ są nieobliczalne. Mogą ugryźć, bo np. rozdrażni je kolor pani bluzki.

Trudno się zdobywa zaufanie dzikich zwierząt?

Normalnie tak, ale ja mam szczęście do zwierząt. Niedawno byłam w ośrodku w Belize i miałam pod opieką pięcioro wyjców. Zostałam ich mamą zastępczą. Dziewczyna, która kończyła wolontariacką turę przede mną, powiedziała mi, że zaprzyjaźnienie się z wyjcami zajęło jej dwa tygodnie. A do mnie przyszły już pierwszego dnia. Wskakiwały na mnie i bawiły się. Nie wiem, na czym to polega, że mnie się szybciej udaje zaprzyjaźniać ze zwierzętami. Ja się od nich wiele nauczyłam na tych wszystkich wolontariatach. Nigdy nie bywam natrętna. Zawsze czekam, aż one same do mnie przyjdą. Wilki też mnie zaakceptowały od razu.

Gdzie się Pani z nimi spotkała?

W Republice Południowej Afryki. To były wilki kanadyjskie. Policjanci chcieli z nich zrobić policyjne superpsy do wykrywania narkotyków. Bo wilki mają fantastyczny węch. W ich nosach znajdują się dwa miliony receptorów węchowych. Policjanci sprowadzili więc dwie wilczyce do programu rozmnażania. Ale nie wiedzieli, że to zwierzęta stadne i że w tych stadach panuje hierarchia. Sądzili, że samice będzie można zmieszać z owczarkiem niemieckim i one będą posłuszne. Eksperyment się nie powiódł, a te wilki oddano do ośrodka. I one mnie sobie wybrały na przyjaciółkę. A nie z każdym się przyjaźniły. Zdarzali się wolontariusze, którzy byli tam dłużej ode mnie, a wilczyce nawet do nich nie podchodziły.

Ten niebywały kontakt ze zwierzętami zauważyły zagraniczne media. I to brytyjski dziennik „Daily Mail” nazwał Panią prawdziwą doktor Dolitlle. Jak się Pani udaje nawiązywać ten dobry kontakt ze zwierzętami?

Prawdę mówiąc, nie wiem. To dla mnie naturalne. Pewne rzeczy po prostu się wie, czuje. Czytania mowy ciała zwierząt można się nauczyć od pracowników ośrodków, biologów, weterynarzy, z fachowej literatury. Ale ja to głębsze rozumienie zwierząt mam chyba w sobie. To instynkt. Kiedyś bawiłam się z pumą Afrodite. I nagle zauważyłam, że ona robi coraz bardziej agresywna, bo chce ze mną „wygrać” w tej zabawie. Wtedy zaczęłam do niej mówić bez strachu, ale bardzo łagodnym głosem i uspokoiła się.

W jakim języku Pani do nich mówi?

Zwracam się do nich po polsku. I one naprawdę rozumieją. Mam wrażenie, że nawet rozumieją moje wewnętrzne emocje. Że jestem dla nich jak otwarta karta.

Zwracam się do nich po polsku. I one naprawdę rozumieją. Mam wrażenie, że nawet rozumieją moje wewnętrzne emocje.

Tu zabawa z pumą, tam przyjaźń z lampartem. Mówi pani o moim ukochanym lamparcie Zorro?

Z Zorruniem, jak o nim pieszczotliwie mówiłam, chodziliśmy razem na spacery, głaskałam go, dopieszczałam. Kiedy wyprowadzał go na spacer inny wolontariusz, on widząc mnie, przychodził, żeby się przytulić. Kiedy wyjeżdżałam, przyszłam się z nim pożegnać. Mówiłam do niego smutnym głosem: Zorruniu, już wyjeżdżam. A on podszedł i polizał mnie po twarzy. Dzikie koty w niesamowity sposób okazują swoją miłość i radość. Gepardy mruczą, kiedy są szczęśliwe. I to mruczenie jest niezwykle głośne, o wiele donośniejsze, niż domowego kota. Uczucie nie do opisania, kiedy się słyszy tuż przy uchu takie odgłosy. Ale to znak, że zwierzę czuje się dobrze w moim towarzystwie. Ja wtedy też czuję szczęście i taką błogość.

Czy było jakieś zwierzątko, którego nie dało się ugłaskać?

Niektóre potrzebowały więcej czasu, żeby się oswoić. Tak jak np. Mowgli. To wyjec, którym opiekowałam się na Kostaryce. Nie wiedzieliśmy dokładnie, co mu było. Miał problemy z koordynacją ruchową. Uciekał od ludzi i gryzł. Był trudnym przypadkiem. Na początku nikt go nie lubił. Wiele osób mówiło, że jest wredny i brzydki. Wolontariusze szybko się poddawali i rezygnowali z zajmowania się nim. Zresztą opieka nad nim nie była łatwa, bo na początku tylko krążył po suficie klatki i był „nieosiągalny”. Trzeba go było jednak nakarmić. Bo sam nie chciał jeść. Stanęłam więc z bananem w ręce wyciągniętej wysoko w jego kierunku. Tak, żeby mógł sięgnąć. Stałam długo, cierpliwie, niemal nieruchomo. I po pewnym czasie Mowgli zaczął schodzić. Najpierw ugryzł banana, a potem łapkami złapał za moją rękę. W kolejnych dniach już do mnie przychodził i tulił się. Zmienił się, stał się łagodniejszy. Nowi wolontariusze, którzy wcześniej go nie znali, bardzo go lubili. Wystarczyło trochę czułości, żeby ta małpka przeszła metamorfozę. Do tych zwierząt trzeba być cierpliwym i mieć dużo miłości, bo one często mają za sobą traumatyczną przeszłość. Jak na przykład wyjec Franklin. Kiedy go przywieziono do ośrodka, ledwo chodził. Wcześniej był trzymany w tak małej klatce, że nie mógł się poruszać.

Cierpliwość jest ważna?
Bardzo. Cierpliwość i zachowanie spokoju w każdej sytuacji są kluczowe. Niektórzy wolontariusze biegają za zwierzętami, na siłę chcą się zaprzyjaźnić. Zwierzęta wtedy często uciekają, a nawet gryzą. Ja siadam i czekam, aż same do mnie przyjdą. Niektóre najpierw muszą mnie obwąchać. Każde zwierzę jest inne, ma inne zachowania, inaczej reaguje. Opiekowałam się ponad 75 gatunkami ssaków, począwszy od wielkich kotów jak lamparty, jaguary czy gepardy po te mniejsze jak serwale i karakale, aż po hieny, nosorożce, żyrafy czy małpy. Miałam też okazję pracować z mało znanymi gatunkami jak pakarana, psy leśne czy jaguarundi.

Te rozstania po kilku tygodniach pewnie są ciężkie.

To fakt, ale chyba bardziej dla mnie, niż dla nich. To są zwierzęta i one inaczej czują, niż my. Pewna małpka była bardzo przywiązana do jednej z wolontariuszek. Za każdym razem widząc swoją opiekunkę, wskakiwała na nią. Ale kiedy dziewczyna wyjechała, małpka w ogóle nie rozpaczała. Bawiła się z innymi wyjcami ze swojej grupy, pięknie jadła, miała nową mamę „zastępczą”. Wszystko zależy od gatunku zwierzęcia i konkretnego osobnika. Każde zwierzę jest inne.

Wolontariat to sposób na życie?

To jest coś, bez czego nie mogę już żyć. Ale na razie nie stać mnie na to, żeby był sposobem na życie. Żeby pojechać na wolontariat do ośrodka rehabilitacyjnego lub sierocińca dla dzikich zwierząt i pomagać zwierzętom, trzeba wszystko samemu opłacić. Koszty podróży, zakwaterowania i wyżywienia są niemałe. Te ośrodki nie zarabiają na siebie. To jest więc praca z miłości do zwierząt. Znam osoby, które latami pracują w takich ośrodkach na całym świecie. I podziwiam je, bo gdyby cokolwiek im się stało, zostają bez niczego. Bo oni nie mają żadnych oszczędności. Żyją głównie dla tych zwierząt. Nawet nie mają za co kupić ubrań, tylko dostają od innych wolontariuszy. Ja jestem jeszcze w takiej fazie, że zarabiam po to, żeby móc pojechać i pracować z dzikimi zwierzętami. Przestałam jeździć na „typowe” wakacje, żeby jak najwięcej czasu móc spędzać ze zwierzętami. Kiedy już tam jestem, nie biorę sobie nawet dnia wolnego na zwiedzanie. Bo jeden dzień wolny, to jeden dzień mniej z nimi.

To jest coś, bez czego nie mogę już żyć. Ale na razie nie stać mnie na to, żeby był sposobem na życie.

Znajomość języka angielskiego jest wymagana?

Angielski tak, ale często przydaje się też np. hiszpański. Jak byłam w Brazylii, przydała mi się znajomość portugalskiego. W Wietnamie było ciężej, bo pracownicy nie mówili po angielsku. Nauczyłam się podstawowych słówek po wietnamsku i jakoś się dogadywaliśmy.

Dzięki Pani dowiedziałam się, że jest takie zwierzę jak miodożer. Pani ulubieniec miał wdzięczne imię Guinness.

(śmiech). Guinness był wyjątkowy. Miodożery to stosunkowo małe zwierzątka, ale nieustraszone i zawzięte. Można też powiedzieć, że bywają wredne i złośliwe. To drapieżny ssak z rodziny łasicowatych. Ale dla mnie miodożery są przecudne. Dostałam od nich samo dobro. Zwłaszcza od Guinnessa. Mam swoją teorię, według której w każdym gatunku zdarza się wyjątkowy osobnik, wyjątkowo łagodny. Guinness był takim miodożerem, a Zorro takim lampartem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Do dzikich zwierząt mówię po polsku. I one naprawdę wszystko rozumieją! - Plus Dziennik Bałtycki

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl