Dwie misje chorążego Tomasza Kloca, pierwszego rannego weterana z misji w Iraku: "Byliśmy królikami doświadczalnymi"

Joanna Grabarczyk
Joanna Grabarczyk
Tomasz Kloc w Iraku dowodził patrolem saperskim.
Tomasz Kloc w Iraku dowodził patrolem saperskim. Archiwum prywatne T. Kloca
Dla młodszego chorążego Tomasza Kloca, sapera, decyzja ówczesnego prezydenta Rzeczypospolitej, Aleksandra Kwaśniewskiego, o tym, że Polska – sojusznik NATO zaledwie od czterech lat – weźmie udział w misji stabilizacyjnej w okupowanym przez Amerykanów Iraku, okazała się być niezwykle brzemienna w skutkach. - Pewnie nie byłoby mnie wśród żywych – mówi Tomasz Kloc, dziś starszy chorąży, kiedy wspomina o swoim talizmanie. Był pierwszym z Polaków, którzy zostali ciężko ranni na tej wojnie. Z okazji Dnia Sapera przypominamy wywiad, opublikowany przez nas w 2023 roku w 20 rocznicę wybuchu wojny w Iraku.

Tajemniczy talizman nie jest żadnym wymysłem. Dziś, ponad 20 lat później, wisi oprawiony w gabinecie chorążego Kloca. Chociaż dla niego misja w Iraku zakończyła się 12 grudnia 2003, kiedy trafiły go odłamki z ładunku–pułapki, kolejną zmuszony był stoczyć już na polskiej ziemi.

Wygrał. Choć łatwo nie było.

W rozmowie z portalem i.pl starszy chorąży Tomasz Kloc wspomina okoliczności, w jakich służył w Iraku. Mówi o swojej pracy sapera i o tym, ile znaczy braterstwo pomiędzy weteranami, zdradza co uratowało mu życie feralnego grudniowego dnia 2003 roku i opowiada o tym, jak wyglądał jego powrót do normalności.

W grudniu 2003 roku polskie media obiegła elektryzująca wiadomość: oto podczas misji stabilizacyjnej w Iraku, w której udział brała I zmiana Polskiego Kontyngentu Wojskowego, w wyniku eksplozji ładunku-pułapki ranni zostali polscy żołnierze…

To był 12 grudnia 2003. Rozpoczął się piąty miesiąc mojego pobytu w Iraku. Poprzedniego dnia wraz z kolegami z pododdziałów bojowych – czyli z polskimi żołnierzami operacyjnymi - przejęliśmy znaczne ilości różnych materiałów wybuchowych. Następnego dnia mieliśmy je zdetonować w wyznaczonym rejonie. Zazwyczaj niszczyliśmy je na takim dużym terenie poligonowym przy bardzo starej i zdewastowanej irackiej jednostce wojskowej. Ot, standardowy wyjazd „na niszczenie”. Jak się okazało, przy drodze prowadzącej na poligon iraccy partyzanci – niedobitki z armii Saddama Husajna – zainstalowali ładunki wybuchowe. Do ich montażu wykorzystali pociski artyleryjskie. Część odłamków z rozerwanego pocisku uderzyła w pojazd, którym jechałem między innymi ja.

Na miejscu szybko zjawiły się służby medyczne, które uratowały Panu życie. Jednak ich zaangażowanie nie zdałoby się na wiele, gdyby nie wyjątkowo szczęśliwy traf.

Życie ocalił mi wieloczynnościowy nóż firmy Laetherman. Wielozadaniowy, z twardej stali – nie można było go wygiąć nieuzbrojoną dłonią. Podczas wspomnianego ataku miałem go w pokrowcu przy pasie. Jeden z odłamków uderzył centralnie w ten nóż. Wygiął go na wszystkie możliwe strony i połamał. Gdyby jednak trafił we mnie, najprawdopodobniej nie byłoby mnie wśród żywych. Nóż osłonił miejsce niezwykle newralgiczne dla życia.

Co się stało z pozostałościami tego niezwykłego noża?

Odłamki mojego talizmanu wręczył mi podczas odwiedzin w szpitalu na Szaserów ówczesny minister obrony narodowej Jerzy Szmajdziński. Oprawiłem je i trzymam w swojej kancelarii w wojsku – ponieważ nie porzuciłem armii, nadal jestem z nią związany, jednak już jako pracownik cywilny.

Życie żołnierzowi ocalił nóż wielofunkcyjny, który w dniu feralnego zamachu przytwierdzony miał do pasa od munduru. Osłonił przed odłamkiem newralgiczne
Życie żołnierzowi ocalił nóż wielofunkcyjny, który w dniu feralnego zamachu przytwierdzony miał do pasa od munduru. Osłonił przed odłamkiem newralgiczne dla życia miejsce. Archiwum prywatne T. Kloca

Obrazy filmowe utrwaliły w nas dreszcz emocji, kiedy trzeba wybrać, który drucik przeciąć w ładunku wybuchowym… Na czym tak naprawdę polega praca sapera?

(śmiech) Rzeczywiście, wspomniana sytuacja i niuanse polegające na zabawie z kabelkami to wielka rzadkość. Może wystąpić wtedy, kiedy znajdziemy wybuchowy przedmiot i prowadzącą doń linię elektryczną. Zazwyczaj jednak detonację przeprowadza się na odległość. Nim zdetonujemy ładunek, budujemy pewnego rodzaju ukrycie, minimalizujące ryzyko niekontrolowanej eksplozji. Przeprowadzamy też ewakuację personelu lub miejscowej ludności, a także sprzętu z okolicy zagrożonej skutkami wybuchu. Często też zdarza się, że znajdujemy niewybuchy, które sprawiają wrażenie, że eksplodują przy najlżejszym potrąceniu, nadepnięciu czy wzięciu do ręki. Wówczas niszczymy je w miejscu znalezienia.
Jeszcze inaczej wygląda neutralizacja pocisków artyleryjskich. Te są nieco stabilniejsze. Transportuje się je przystosowanymi do takich zadań pojazdami. Pocisk umieszcza się w specjalnych, wyłożonych piaskiem lub trocinami skrzyniach lub w beczkach, które są tak skonstruowane, że w razie ewentualnej eksplozji jej siła kierowana jest do góry. Pociski trafiają do tak zwanych „bezpiecznych miejsc” na terenach poligonowych lub z dala od zabudowań. Tam detonuje się je pod kontrolą.

A jak wyglądał Pana standardowy dzień podczas misji w Iraku?

W Iraku służyłem jako dowódca patrolu rozminowania. Dowodziłem kilkuosobową grupą saperów, która wykonywała swoje zadania w strefie, za którą odpowiedzialność ponosiła międzynarodowa dywizja pod polskim przewodnictwem w Babilonie. Stacjonowaliśmy przy pierwszej grupie bojowej w fabryce pistoletów w Al-Hillah. W trakcie tych pięciu miesięcy, które spędziłem w Iraku, mógłbym na palcach jednej ręki policzyć dni, kiedy nie wyjechałem z moimi ludźmi z bazy na rozminowanie. Ono należało do naszych zadań – poza niszczeniem znalezionych ładunków wybuchowych czy amunicji przejętej przez polskich żołnierzy albo dostarczonej przez lokalną policję, która mogłaby być wykorzystana przez irackich partyzantów. Ponadto mój patrol dokonywał rozpoznania w terenie, gdyż ładunki-pułapki, pozastawiane na żołnierzy koalicji, nierzadko znajdowały się w dosyć nietypowych miejscach: w zabudowaniach, na daktylowcach, w jakichś szopkach, czasami bywały też zakopane. Niekiedy przy pracy osłaniali nas koledzy z pododdziałów bojowych. To dlatego, że w trakcie wykonywania trudnych zadań potrzebujemy takiego wsparcia - my saperzy musimy mieć głowę wolną od myślenia o zagrożeniach innych niż ze strony niewypału.

Bywały dni, gdy mój patrol saperski wyjeżdżał z bazy po dwa – trzy razy dziennie w różne rejony ze wsparciem naszych pododdziałów bojowych. Bardzo często musieliśmy sprawdzać określone odcinki drogi, ponieważ zdarzało się, że po nocy obserwatorzy lub ludność cywilna zgłaszała wojskom operacyjnym lub komórkom do kontaktu z lokalsami, że na danym odcinku kręciły się jakieś nieznane osoby, które mogły takie pułapki pozakładać. Czasem pomagaliśmy też rolnikom, bo bardzo wiele ich pól usianych było niewybuchami przeróżnego rodzaju. Główna inwazja wystąpiła w marcu, czyli jeszcze w porze mokrej. Grunt był grząski, w związku z czym wiele ładunków, szczególnie tych wyposażonych w zapalniki wstrząsowe, po prostu nie wybuchało.

Jakie niewybuchy znajdował Pan w Iraku?

Tam był cały arsenał! Można było znaleźć mnóstwo broni zarówno postsowieckiej, jak i nowoczesnej amerykańskiej, która była używana w tym konflikcie. Była też taka, którą Irak kupił z Zachodu wiele lat wcześniej. Były też słynne francuskie rakiety Roland, które spowodowały spory skandal dyplomatyczny.

Przypomnijmy: w 2003 roku media obiegła wieść, że pomimo wprowadzenia embargo na sprzedaż broni do Iraku Francuzi sprzedali Irakijczykom swoje rakiety Roland. To Pan był osobą, która na nie trafiła. Polska i francuska dyplomacja zatrzęsły się w posadach...

Na rakietach, które znalazł mój patrol, namalowany był rocznik: 2003. Rok obowiązywania embarga. Ta sprawa oparła się niemal o szczebel prezydencki pomiędzy przywódcami Polski i Francji. Francuzi potem tłumaczyli, że data 2003 na tych Rolandach to data przydatności do użycia, data serwisu… I tak dalej. Nie wiem, jak to dokładnie było. Nikomu nie zależało na wyjaśnieniu nam do końca tej sytuacji. Zresztą, żeby mieć pewność, musiałbym mieć katalog tej broni i odpowiednie dokumenty z wyjaśnieniami dotyczącymi oznaczeń, których wtedy zabrakło. Zrobiłem więc z nimi to, co należało do moich zadań: po prostu je zdetonowałem.

Które z neutralizowanych przez Pana niewybuchów były najbardziej niebezpieczne?
Najbardziej niebezpieczne były dosyć małe granaty ze wstążeczkami, które wysypywały się w liczbie kilkudziesięciu lub kilkuset z bomb kasetowych. Uzbrajały się w trakcie spadania. To jest broń przeznaczona do rażenia piechoty i ogólnie dużej liczby celów żywych. Nie wszystkie one wybuchały, przez co zdarzało się mnóstwo wypadków z udziałem miejscowej ludności. Można było stracić rękę, nogę, życie… A wszystko wskutek najmniejszego poruszenia, nadepnięcia, wzięcia do ręki.

O ile się orientuję, bomby kasetowe są zakazane traktatami międzynarodowymi…
Owszem, ale ten zakaz został uchwalony dopiero kilka lat po naszej misji. Poza tym nie wszystkie kraje podpisały tę deklarację. Zresztą powiedzmy sobie wprost: żaden agresor zazwyczaj nie przejmuje się tym, że jakaś broń jest zakazana. Korzystają swobodnie z każdej, którą dysponują.

Jak polscy żołnierze byli przyjmowani na miejscu przez ludność lokalną?
Miałem spory kontakt z miejscową ludnością, ponieważ moja praca opierała się głównie na operacjach w terenie. Wielokrotnie otrzymywaliśmy wyrazy wdzięczności czy podziękowania za naszą pracę. Poza tym Irakijczycy ciągle jeszcze pamiętali polskich inżynierów sprzed wielu lat, którzy podczas kontraktów w Iraku budowali drogi, cementownie czy zakłady pracy. Ta sympatia częściowo się zachowała, co dawało się wyczuć. Oczywiście nie wszyscy tak reagowali. Wiemy, że wśród tych, którzy w dzień machali do nas i pozdrawiali nas byli i tacy, którzy nocami ostrzeliwali nasze konwoje lub przejeżdżające patrole. Dlatego nasze zaufanie musiało być bardzo ograniczone.

Wcześniej, przed misją w Iraku, był Pan na misji pokojowej ONZ w Libanie. Czym różniły się obie te misje z punktu widzenia żołnierza?

Przede wszystkim do Iraku wkroczyliśmy tuż po zakończeniu działań bojowych, jednak jako strona konfliktu. Staliśmy po stronie koalicji, która starała się obalić reżim, po tej samej stronie razem z wojskami amerykańskimi, brytyjskimi czy hiszpańskimi.

Było już przecież po blitzkriegu na Bagdad, a misja miała być stricte stabilizacyjna...
Stabilizacyjna oznacza, że chodzi głównie o patrolowanie terenu będącego pod kontrolą koalicji. A wówczas już właściwie cały obszar Iraku był pod amerykańską jurysdykcją. To był bardzo świeży czas po interwencji zbrojnej. Z mojej perspektywy byliśmy tam jako żołnierze stabilizujący sytuację, ale nie byliśmy postrzegani z zewnątrz jako wojska zupełnie bezstronne i neutralne, tak jak się to dzieje w przypadku misji ONZ. Wtedy po prostu „oenzetowcy” znajdują się pomiędzy dwiema stronami konfliktu na zasadzie rozdzielenia walczących stron czy niejako wymuszenia pokoju pomiędzy nimi.

Tymczasem w Iraku Amerykanie tworzyli we współpracy z miejscowymi komórki władzy czy jednostki bezpieczeństwa, policję oraz armię – bo trzeba było odbudować zręby państwa i jego strukturę. Amerykanie te nowe kadry selekcjonowali i szkolili.

Mówi się, że ta misja była wielkim wyzwaniem dla polskiego wojska: jeśli chodzi o ludzi, wyposażenie osobiste, logistykę… Tak naprawdę była to pierwsza prawdziwa wojna od II wojny światowej, w której Polska wzięła udział. Jak wypadliśmy w kwestiach organizacyjnych?

Uważam, że jak na taką misję, to wyposażenie mieliśmy dosyć słabe. Nie mieliśmy pojazdów opancerzonych. Pojechały z nami zwykłe samochody transportowe: stary czy tarpan-honkery. Za polską armią przybyły też do Iraku stare pojazdy typu BRDM, których młodość przypadała na głęboki PRL. Nie sprawdzały się w tamtym terenie – przegrzewały im się hamulce, ciągle zapiekały się jakieś części i w efekcie awarie były na porządku dziennym. Czuliśmy się dosyć słabo zabezpieczeni – również jeśli chodzi o szpej. Oczywiście dostaliśmy mundury i buty do operowania w warunkach pustynnych, lecz ich jakość pozostawiała wiele do życzenia… Pamiętam, że kiedy wszedłem tam na miejscu w jakąś kałużę, błoto przyssało mi się do buta. Z kałuży wyszedłem, ale już bez podeszwy.

Na szczęście na miejscu funkcjonowały sklepy amerykańskie, dlatego mogliśmy sobie z własnych funduszy dokupić brakujące drobne wyposażenie. Wiadomo – wyposażenie żołnierzy na takiej misji powinno być lepsze, ale ta misja była de facto misją eksperymentalną, a my – żołnierze – królikami doświadczalnymi. Polska armia wcześniej nie mierzyła się z takim wyzwaniem. Misje ONZ były w ogóle zupełnie inaczej zabezpieczone logistycznie, a tymczasem charakter działań w Iraku był zupełnie nowy, bojowy i związany z dużym zagrożeniem. Jednak jeśli chodzi o wyposażenie, to chyba największym wyzwaniem była temperatura tam na miejscu.

Jak tam w ogóle na miejscu jest, na Bliskim Wschodzie?
Przed przybyciem do Iraku zostaliśmy skierowani do Kuwejtu, żeby przejść trwający około 10 dni obóz aklimatyzacyjny. Impreza odbywała się na pustyni. W obozowisku, przejętym zresztą po żołnierzach amerykańskich, czekały na nas duże namioty. Tam mieliśmy przyzwyczaić się do funkcjonowania w niezwykle wysokich temperaturach. W dzień osiągały w słońcu około 45–48 stopni Celsjusza.

Przyznam, że pustynia bardzo nam się dała we znaki. Nawet bardzo silni fizycznie żołnierze doznawali wstrząsu termicznego i przegrzania organizmu w warunkach, które tam panowały. Dochodzenie do siebie po takim przegrzaniu i odwodnieniu potrafi trwać dość długo i wymaga kontroli lekarza. Łatwo było się przegrzać – kiedy następowała awaria klimatyzatorów lub odcięcie zasilania, we wspomnianych namiotach nie dało się wytrzymać nawet pięciu minut. Kto spał, był budzony przez kolegów, żeby nie doznał przegrzania. Trzeba było szukać choćby ułamka cienia, żeby schować w nim przynajmniej głowę. Dlatego kiedy przyjechaliśmy do Iraku, gdzie klimat jest nieco bardziej umiarkowany, a temperatura wynosi może 38–40 stopni – naprawdę odetchnęliśmy z ulgą. Tych kilka stopni naprawdę robiło różnicę. Poza tym w Iraku były jakieś bazy czy budynki, które dawały nieco cienia. Nadal jednak praca w terenie w takich warunkach powodowała ogromne wycieńczenie organizmu. Poza piciem bardzo dużych ilości wody, co jest jasne, po powrocie do bazy staraliśmy się schłodzić w specjalnym pomieszczeniu, żeby nabrać sił.

Jakie najlepsze wspomnienia przywiózł Pan z tej misji?
Mam w głowie wspomnienia wspólnych działań i posiłków z kolegami, rozmów które toczyliśmy… Pamiętam też swoje pierwsze dni w Iraku, kiedy na patrole saperskie jeździliśmy z Amerykanami. Dobrze wspominam rozmowy z dowódcą ich patrolu – prowadzone jeszcze wtedy łamaną angielszczyzną, o naszej współpracy i o zadaniach do wykonania. Czasami temat schodził na luźniejsze opowieści i dotykał życia prywatnego – wówczas mogłem mu opowiedzieć, jak wyglądało moje życie w Polsce, on zaś mówił, jak żył w Ameryce.

A kiedy myśli Pan o Iraku, jakie obrazy ma Pan przed oczyma?
Miejscowi niekiedy zapraszali nas na herbatę. Pijało się ją w kieliszkach – w Iraku serwowana jest w takich uroczych, malutkich szklaneczkach. Zazwyczaj mieliśmy tyle pracy, że nie było czasu na głębszą integrację czy bliższe poznanie naszych sąsiadów i przypatrzenie się, jak żyją. Takie drobne wspomnienia są natomiast bardzo miłe.

A czego nie wspomina Pan dobrze?
Najtrudniejsze było dla mnie wysłać moich żołnierzy do określonych zadań. Rzecz jasna miałem do nich zaufanie, ale jako dowódca odpowiadałem za nich również w różnych trudnych sytuacjach. Najcięższa była presja odpowiedzialności – troska, żeby nikomu nic się nie stało, żeby wrócili cali i zdrowi.

I faktycznie – nic nikomu się nie stało…
Poza mną, tego feralnego 12 grudnia 2003, w zasadzie nic nie stało się innym członkom mojego patrolu. Ucierpiał nieco jeszcze tylko kierowca, na którego poleciały odłamki szyb samochodowych, jednak nie dosięgnęły go skutki wybuchu pocisku artyleryjskiego. Kierowca zasłonięty był moim ciałem, które przyjęło większość odłamków z ładunku wybuchowego.

Świadomość, że nawet w sytuacji poważnego zagrożenia nikt z Pana podwładnych nie został ranny musiała być dla Pana dużym pocieszeniem w okresie rekonwalescencji po tym zamachu.

Rany, które odniosłem, obejmowały udo. Doznałem poważnych obrażeń brzucha. Uszkodzony miałem łokieć, nadgarstek i twarz… Nadto urażony miałem narząd wzroku.

Tak, to był trudny czas. Niekiedy wydawało mi się, że proces dochodzenia do siebie to droga przez mękę. Co do samego leczenia – zarówno w Iraku, jak i w Polsce – muszę przyznać, że czułem się otoczony opieką. Na miejsce wypadku został wezwany medevac, czyli śmigłowiec ratunkowy. Ten był akurat amerykański – był w powietrzu, zatem zabrał mnie do amerykańskiego szpitala polowego o dosyć wysokiej referencji w Bagdadzie. Tam przeszedłem dwie operacje ratujące życie. Jedną z nich przeszedłem w dniu nieszczęśliwego zdarzenia. Kolejna operacja miała miejsce nazajutrz w związku z powikłaniami. W Polsce dochodziłem do siebie w szpitalu wojskowym w Warszawie na Szaserów. Jednak sam proces rehabilitacji, a także dochodzenia kwestii odszkodowawczych, pozostawiał na początku bardzo wiele do życzenia.

I tu zaczęła się Pana kolejna misja. Dziś jest Pan prezesem Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach Poza Granicami Kraju i pomaga Pan innym weteranom, którzy doznali uszczerbku na zdrowiu w służbie poza granicami Polski.

Powiedzmy wprost: nie byliśmy do końca przygotowani na to, że misja w Iraku przyniesie ofiary, i że komuś tam się może stać coś złego. Trudno się dziwić – wcześniej państwo nie miało takich doświadczeń. Mówię państwo, a nie armia, bo problemy dotyczyły na przykład bałaganu w przepisach dotyczących żołnierzy rannych czy poszkodowanych. Trzeba było dziesięciu lat, żeby te sprawy zostały w jakiś sposób uregulowane prawnie i poprawione.

Zanim te ustawy o działaniach weteranów poza granicami kraju udało się uchwalić – pierwszą w 2011 roku, potem znowelizowaną w 2019 - zanim powstało też Centrum Weterana. To pierwsza instytucja, która zaczęła walczyć o nasze prawa było Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych w Misjach Poza Granicami Kraju. Dziś mam zaszczyt nim kierować. Stowarzyszenie zostało zarejestrowane w 2008 roku. My, grupa żołnierzy weteranów, którzy zostali poszkodowani, w formie nieco bardziej zinstytucjonalizowanej walczyliśmy o to, by opieka nad naszym środowiskiem była lepsza.

Z czym musiał się Pan zmierzyć po powrocie do Polski?
Pomimo iż jechaliśmy na wojnę ubezpieczeni – i to w kilku instytucjach – kwoty odszkodowań za obrażenia były bardzo niskie albo w ogóle był problem ich wyegzekwowaniem. Mówimy o stawkach, które pozwalały na egzystowanie na granicy ubóstwa. A tu dochodziły jeszcze koszty rehabilitacji, chęci powrotu do zdrowia i jakiegoś godnego życia dla siebie i dla swojej rodziny.

Kolejna rzecz – przez ciężkie obrażenia, które odniosłem, nie mogłem już wrócić do służby zawodowej na poprzednim stanowisku. Kiedy zacząłem starania o swój powrót do pracy, okazało się, że przepisy przewidują jedynie, że mogę przejść do cywila. A przecież ranni weterani nie muszą być zwalniani z armii. Mogą służyć w administracji, logistyce czy na stanowiskach nie wymagających aż takiego obciążenia fizycznego, ale pozwalających na pozostanie w mundurze i funkcjonowanie w armii. Od 2010 istnieje możliwość służby na stanowiskach z ograniczeniami i wielu rannych kolegów z tego korzysta.

O jakiej skali zjawiska mówimy? Ilu takich poszkodowanych w misjach poza granicami kraju weteranów mieszka w Polsce?
Gdyby zsumować, to liczba tych poszkodowanych weteranów wynosi osiemset kilkadziesiąt osób na dziś. Weterani są rozproszeni po terytorium całej Polski. To też rodziło pewne problemy w kwestii wykonania ustaw – wiadomo, że nie wszyscy weterani ranni zostają w tym samym czasie i nie wszyscy potrzebują pomocy w takim samym zakresie. W efekcie wykonanie przepisów bywa problemem. Czasem jest tak, że w wielu pismach do urzędów i instytucji trzeba udowadniać, że na przykład przepisy zostały źle przez urząd zastosowane, i wskazywać poprawną ich interpretację.

Czy zdarzają się weterani, którzy żałują, że wybrali życie żołnierza?
Zarówno wśród poszkodowanych, jak i wśród tych, którzy uczestniczyli w takich misjach, zdarzają się takie osoby. Są w zdecydowanej mniejszości – stanowią pojedyncze przypadki. Powiedziałbym raczej, że spośród nas – tych, którzy zostali ranni – nikt nie zmieniłby drogi życiowej. Nadal jesteśmy przy wojsku – chociaż doświadczamy ograniczeń, wielu z nas wróciło do pracy w armii. Cały czas idziemy naprzód. Nasze Stowarzyszenie stara się aktywizować weteranów i wspierać ich w procesie rehabilitacji fizycznej i mentalnej – czy to podczas zawodów sportowych czy też spotkań z innymi weteranami z Ameryki, Wielkiej Brytanii czy z Niemiec. Nie ma znaczenia, czy byliśmy na misji w jednym oddziale czy też pojechaliśmy za granicę w różnych latach i w różnych rzutach. Mamy wspólny język, bo praca w zespole ludzkim, który jest niewielki i który wymusza bardzo wielkie wzajemne zaufanie, gdy wszyscy jesteśmy od siebie zależni, gdy nasze życia zależą od sprawnej współpracy i od tego, czy zręcznie i bezpiecznie przeniesiemy w rękach rozbrajany obiekt wybuchowy – to uczy solidarności, przyjaźni i koleżeństwa. To uczy szacunku i potem pozwala znaleźć wspólny język – także z tymi, którzy pojechali na zupełnie inne misje.

lena

od 7 lat
Wideo

Pismak przeciwko oszustom, uwaga na Instagram

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl