Dziennikarze brytyjskiego dziennika "Guardian" twierdzą, że oznaką polskiego marazmu mogą być pesymistyczne słowa hymnu "Jeszcze Polska nie zginęła". Proszę ocenić, czy mamy narodowy problem z pesymizmem?
Z pewnością. Dewaluujemy swoje osiągnięcia, tak jakbyśmy nie chcieli nimi sprawiać przykrości innym. Takie zachowanie ma historyczne korzenie. W naszej historii było zazwyczaj tak, że dobre okresy trwały krótko, a za chwilę rozpoczynało się nowe powstanie, nowa wojna, nowa awantura. Głęboko w mądrości narodu leży więc przekonanie, że jak jest dobrze, to niedługo będzie źle.
Czy naprawdę wszystkie narodowe grzechy możemy tłumaczyć niełatwą historią? Nie przesadzamy trochę, zrzucając wszelkie słabości na zawiłe ścieżki przeszłości?
Polacy mają problem z tym, by uderzyć się w piersi i zabrać do pracy u podstaw. W trudnych chwilach na siłę szukamy winnych, byle tylko nie przyznać się, że sami popełniliśmy błąd
Historia to jeden z powodów, i oczywiście nie tłumaczy wszystkiego. Możemy źródeł powszechnej skłonności do dewaluacji szukać także w czasach komuny, kiedy to osiągnięcia natury materialnej groziły represjami. Poszukajmy źródeł takiej postawy także w dzisiejszej rzeczywistości - nie wiem, czy pani zauważyła, że prasa tabloidowa nieustannie piętnuje ludzi bogatych. Ok. 30 proc. Polaków emocjonuje się tym, że ktoś pozwala sobie na jakąś konsumpcyjną ekstrawagancję i zgodnie ją potępia.
Zauważam dosyć często. Na przykład ministra spraw zagranicznych na łamach tabloidu posądzono o posiadanie drogiego rolexa, choć - jak sam stwierdził na Twitterze - od 25 lat nosi tani ulubiony zegarek. O czym świadczy takie punktowanie gadżetów?
Myślę, że nie dojrzeliśmy jeszcze do tego, żeby przestać sobie zazdrościć wszystkiego i otwarcie cieszyć się tym, co mamy.
Mamy więc pierwszy poważny narodowy grzech, zazdrość. Ona rodzi się z pychy, a może jest jej symptomem?
Jest symptomem pychy żebraczej.
To bardzo niepokojący termin.
Jeśli pani woli, cierpimy na pychę ofiary. Być ofiarą jest komfortowo, bo wtedy ma się poczucie moralnej racji i nie trzeba już o nic więcej się starać ani też brać odpowiedzialności za własne położenie.
Osobiście w roli ofiary nigdy nie czuję się komfortowo.
Proszę zauważyć, że z pozycji ofiary możemy potępiać wszystkich, którym się powodzi lepiej niż nam. Zwalnia nas to z konieczności zrobienia czegoś ze swoim losem. Jesteśmy więc ofiarami szlachetnymi. Nazywam to wyższościowym syndromem szlachetnej ofiary.
Brzmi o niebo lepiej niż pycha żebracza.
Syndrom szlachetnej ofiary to coś, na co chorujemy po części wszyscy, co jest wpisane w naszą narodową tradycję. To sposób obrony przed tym, żeby powiedzieć wprost, że w dziejach wcale nie zachowywaliśmy się tak wspaniale, jak próbujemy to pokazać. Że zrobiliśmy mnóstwo głupstw, błędów, na które nie chcemy spojrzeć z odwagą. Dlatego przebieramy się za ofiarę i uzurpujemy sobie pozycję Chrystusa Narodów.
CZYTAJ TEŻ:
* Prof. Mikołejko: Kaczyński chce, by PiS działał jak religie zemsty Boga
* Prof. Mikołejko: Kaczyński chce, by PiS działał jak religie zemsty Boga
* Dziesięć grzechów polskich
Zgaduję, że widać to w trudnych chwilach naszej historii, także najnowszej?
Oczywiście. Cała sprawa katastrofy smoleńskiej jasno pokazała ten syndrom i nasz sposób rozumienia patriotyzmu jako postawy, która nie dopuszcza do tego, abyśmy sami czegoś trudnego i nieprzyjemnego się o sobie dowiedzieli. Nie potrafimy uderzyć się we własne piersi i zabrać wreszcie za pracę u podstaw. W trudnych chwilach uderzamy w zamian w wysokie tony patriotyzmu, bohaterskich losów narodu. Na siłę szukamy winnych, aby tylko nie pogodzić się z tym, że sami popełniliśmy błąd. Na szczęście u większości Polaków widać też symptomy stopniowego zanikania tej postawy.
Samoistnie?
Tak, i to na przekór ciągle aktualnym wytycznym tzw. polityki historycznej realizowanej przez zideologizowanych historyków, nastawionej na dowodzenie naszej niekwestionowanej narodowej szlachetności i niewinności i przypisującej odpowiedzialność za nieudane i niechlubne epizody naszej historii wewnętrznym lub zewnętrznym wrogom.
Z tego wynika, że syndrom szlachetnej ofiary jest bardziej naszą chorobą niż grzechem. Syndrom to przecież coś, co pojawia się niezależnie od naszej woli.Syndrom to zespół objawów. Może być zarówno zależny, jak i niezależny od naszej woli. W trudnych okresach rozbiorów i klęsk musieliśmy podtrzymywać ducha w narodzie, idealizując siebie samych, i wypierać z naszej narodowej świadomości wszelkie informacje, które mogłyby tej idealizacji zagrozić. Ale już czas najwyższy z tym skończyć. Narodowy romantyzm nie jest nam do niczego potrzebny. Po przeszło 20 latach prawdziwej wolności czas dorosnąć albo przynajmniej zacząć dojrzewać i patrzeć w przyszłość.
Jednak żeby dojrzeć do pewnych spraw, najpierw trzeba sobie zrobić rachunek sumienia. Czy Polacy w ogóle zastanawiają się nad tym, jak sami siebie widzą i oceniają?
Ciężko mówić tutaj o postawie wszystkich Polaków. Są przynajmniej dwie grupy. 30 proc. z nas żyje dawnym etosem i cierpi na bardzo silnie zakorzeniony syndrom ofiary szlachetnej. Ale co najmniej 50 proc. społeczeństwa to ludzie otwarci na to, żeby dostrzegać swoje własne wady i niezbyt mądre decyzje.
Możemy dopisać do listy jeszcze jakiś narodowy syndrom?
Współwystępujący z syndromem ofiary kompleks oblężonej twierdzy. Nasza przywara to z pewnością ustawiczne szukanie wroga. Skoro drugie co do wielkości stronnictwo polityczne żyje etosem ofiary to znaczy, że sporo jest takich ludzi w Polsce, którzy szukają wrogów, zagrożeń, prześladowców i antynarodowych spiskowców. Ostatnio do tej roli zostali nominowani Ślązacy i Kaszubi, którzy podobno zagrażają nieskazitelnym Polakom. Żydom nie bardzo można już to zrzucić - ale tylko dlatego, że jest ich mniej.
Rozmawiała Barbara Dziedzic
Więcej przeczytasz w weekendowym wydaniu dziennika "Polska" lub w serwisie prasa24.pl
CZYTAJ TEŻ:
* Prof. Mikołejko: Kaczyński chce, by PiS działał jak religie zemsty Boga
* Prof. Mikołejko: Kaczyński chce, by PiS działał jak religie zemsty Boga
* Dziesięć grzechów polskich