Emilian Kamiński: Ani na sekundę nie straciłem wiary

Anita Czupryn
Emilian Kamiński
Emilian Kamiński Bartlomiej Ryzy/ Polskapresse
Powiem pani, że nie spotkałem nigdy w życiu człowieka, a żyję już od cholery długo i staram się zrozumieć ludzi, aby ktoś tak mówił o matce. Ona dla niego była święta - aktor Emilian Kamiński opowiada o wigiliach z bezdomnymi i swojej przyjaźni z księdzem Jerzym Popiełuszką.

Wigilia z bezdomnymi w Teatrze Kamienica to już tradycja?
Od dziewięciu lat. Przychodzą bezdomni, od 250 do 300 osób, czasem więcej. Zapełniają salę, jest scena; śpiewamy dla nich kolędy. W tym roku, oprócz mnie zaśpiewa też Kasia Pakosińska, Maciek Miecznikowski. Dzielimy się opłatkiem, składamy sobie życzenia. Ale przede wszystkim chodzi o to, żeby zaszczepić w nich myśl o próbie wyjścia z tego zaklętego kręgu. Ponieważ bezdomny to człowiek, który tkwi w zaklętym kręgu; który żyje na pochylni i spada coraz niżej. Zależy mi na tym, aby udało im się z tej pochylni wybić.

Udaje się?
Przez te wszystkie lata zaprzyjaźniłem się z wieloma bezdomnymi. Kilkunastu osobom udało się wyjść. Na przykład w zeszłym roku, na Boże Narodzenie spotkałem uśmiechniętą parę. Ona chyba jest Ukrainką, on Polak, po pobycie w więzieniu. „Emilian! My bierzemy ślub!” - usłyszałem. A na Wielkanoc, kiedy też organizujemy w teatrze takie spotkanie, kolejna wieść: „Emilian! My dostaliśmy mieszkanie! My już żyjemy normalnie! Już się nie bujamy po działkach i kanałach!” Byli tak szczęśliwi. To było dla mnie niezmiernie ważne. Temu te spotkania służą. Kiedyś taki jeden Marian powiedział mi: „Emilian, dziękuję ci, że nam przypominasz, że jesteśmy ludźmi”. Zabolało mnie to.

Co Pana zabolało?
Bo oni są ludźmi. Normalnymi, pełnowartościowymi ludźmi. Tylko, że bez domu. Tylko, że są bardzo biedni. Potrzebują nadziei. Nic wielkiego. Ale gdyby chciała mnie pani spytać o uczucia, jakie mi towarzyszą, to jestem zaszczycony, że mogę ich gościć. Że do mnie przychodzą. Że tu są. Kiedyś zadałem sobie pytanie: „Po co ja to robię?”

Po co?
Oczywiście, dla nich. To jest misja teatru. Teatr jest dla ludzi. A oni są ludźmi, tylko nie stać ich na bilet do teatru. Ale może mnie stać na to, żeby ich zaprosić? Zresztą, pomaga w tym wiele firm; podłączają się do tej inicjatywy.

Ta idea, podobnie jak myśl o teatrze, zrodziła się w Panu chyba dawno temu?
Oj, bardzo dawno. Proszę pani, ja kiedyś miałem burzliwe dzieciństwo. Nie byłem łatwym dzieckiem. Często, mówiąc delikatnie, bywałem poza domem. Pamiętam taki bolesny czas, kiedy byłem głodny. Nie jadłem przez 52 godziny. Poratowali mnie bezdomni na Dworcu Centralnym. Ten dworzec był jeszcze wtedy drewniany. Pokazali, gdzie mogę się przespać. Zaopiekowali się mną. Nie mieli się czym dzielić, a się podzielili.

Póki potrafimy się dzielić tym, co mamy, to jesteśmy bogaci.
Ależ oczywiście! Człowiek zawsze ma się czym podzielić! Bezdomni to potrafią. Dzielą się ostatnim papierosem i ostatnim kawałkiem chleba. Żyją w komunach. Jeśli w takiej komunie ktoś coś ukradnie, to jest eliminowany. Oni się tego strasznie boją.

Kary ostracyzmu?
Tak. Pomagają więc sobie wzajemnie, wskazują, gdzie jest jaka noclegownia. Ale gdyby pani chciała zgłębić ten temat, to nie ze mną powinna rozmawiać. Ja jestem człowiekiem „domnym”. Mam z czego żyć. To z nimi trzeba rozmawiać. O tym, jak im jest. Okazuje się, że jest słabo. Często przypominam włodarzom, że przed wojną, już w 1932 roku, za dzisiejszą Arkadią, po drugiej stronie torów, na bliskim Żoliborzu, było miasteczko dla bezdomnych na 22 tysiące łóżek. Są zdjęcia - schludne baraczki. Każdy miał łóżko, szafkę, były prysznice. Byli zorganizowani, mieli swoją straż i własne służby porządkowe. Przed wojną! Już wtedy pomyślano o ludziach, którym się nie udało.

Kim są ci, którym nie udało się w dzisiejszych czasach?
Bardzo często są to ci, którzy spadli z wysoka. Profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Socjolog. Elektryk z teatru. Poeta, nawet bardzo dobry. Dyrektor dużej firmy cukierniczej. Wszystko to są ludzie, którzy mieli wysoki status. I spadli. Wielu jest biednych, wiele jest ofiar dzikiej reprywatyzacji, ludzi, którzy zostali eksmitowani przez to, że nie płacili wielokrotnych czynszów.

Po wigilii idziecie do kapliczki ks. Jerzego Popiełuszki, którą Pan zbudował w teatrze, w Piwnicy Warsza?
No, jasne. Modlimy się. To oni nauczyli mnie, jak się modlić. Nie należę do specjalnie rozmodlonych, modlę się zawsze po swojemu, poprzez rozmowę z Bogiem albo poprzez księdza Jerzego. Ale jak bezdomni zaczęli odmawiać koronkę, to dostałem dreszczy. Dreszczy! Ja, twardy gość! Z takim żarem się modlili. Było ich w Piwnicy Warsza ze sto osób, ledwo się mieścili, stojąc. Ale kiedy zaczęli się modlić, to anioły zaczęły fruwać. Nie wiem, jak inaczej mógłbym to nazwać. Taka była wiara, nadzieja i miłość w ich modlitwie. Każde słowo było energią. Było prośbą, błaganiem, kontaktem z wyższą istotą. Ksiądz Jerzy tego pilnuje.

Dla Pana - Jurek.
Był stan wojenny, był Teatr Domowy, a on był naszym niekoronowanym kapelanem. Ksiądz Jerzy Popiełuszko opiekował się nami. Zapraszał na plebanię.

Jak Pan pamięta pierwsze spotkanie z księdzem Jerzym?
Przyszedł na próbę. To było na Ochocie, w jednym z mieszkań. W pokoju rozłożyliśmy wszystkie nasze graty, bo zaraz po próbie miał być spektakl. W repertuarze mieliśmy dwa spektakle. Pierwszy był bardziej smutny, o internowanych, złożony z wierszy, z piosenek. Drugi bardziej prześmiewczy, żeby wyśmiać się z tego stanu wojennego, z Jaruzela, z tego napompowanego dziadostwa. Przygotowuję się więc do spektaklu, stroję gitarę i naraz ktoś mnie stuka w ramię. Zobaczyłem skromnego człowieka. „Dzień dobry. Jestem Jerzy. Jestem księdzem” - powiedział. Odpowiedziałem: „A ja jestem Emilian. Jestem aktorem” (śmiech). I tak się zapoznaliśmy.

Jakie wrażenie wtedy na Panu zrobił?
Dopiero później, kiedy przychodziłem do niego na plebanię, kiedy rozmawialiśmy, kiedy usłyszałem jego kazania, to zobaczyłem, jaki on jest wielki duchem. Jaka to dusza wspaniała! Wie pani, ja do tej pory pamiętam to wrażenie energetyczne z przytulenia przy powitaniu. Bośmy się witali zawsze tak, jak witają się mężczyźni, niedźwiedzim uściskiem. Ja byłem bardziej niedźwiedziowaty; on był drobniejszej budowy; zdecydowanie dwa razy szczuplejszy ode mnie. A mimo to odczuwałem jego wielkość. Pamiętam tę silną energię, jaka od niego szła. To było uczucie, jakie zapamiętałem na całe życie. To się wiązało też z jego światem, światem wolności, wolnościowym myśleniem, które rozpowszechniał. Był dla mnie jednym z najważniejszych ludzi, jakich spotkałem w życiu. Choć miałem mentorów: profesora Bardiniego, Tadeusza Łomnickiego, Janusza Warmińskiego.

Mentorów w zawodzie.
Tak. A ksiądz Jerzy był moim mentorem duchowym. Może, gdybym miał zaszczyt znać osobiście Jana Pawła II, bo to był umysł, który bardzo mnie interesował, to też. Ale nigdy nie było mi dane zobaczyć go na własne oczy. Nie udało się. Jerzy był jedynym mentorem duchowym, jakiego miałem.

Czym dla Pana były rozmowy z księdzem Popiełuszką?
Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, jak były ważne. Może byłem za głupi. Dopiero po latach zrozumiałem, co miał na myśli. Ale gdy powiedział mi, że powinienem służyć, to te słowa zapamiętałem od razu. Były jak mocne uderzenie.

Służyć ludziom.
Tak. Bo zanadto byłem zapatrzony w swój pępek. Stan wojenny, nic nie mogę zrobić, żadnej kariery, wszystko się załamało. Nie mam szans! Co to będzie?! Jerzy powiedział wtedy: „Nie zajmuj się sobą. Po co tak, ciągle tylko na siebie, siebie, siebie. Odsuń siebie. To nie ważne”. Jak to nieważne?! A on dodał: „Trzeba ludziom służyć. Jezus im służył, święty Franciszek służył, ja służę, to dlaczego ty miałbyś nie służyć?” (śmiech). Takie to proste.

O teatrze też rozmawialiście?
Pewnie. Mówił: „Poczekaj. Będzie inaczej”. Był wrażliwy na teatr. Pamiętam naszą rozmowę, która dotyczyła kapłaństwa aktora.

Jak to?
Mówił: „Czym się różni kazanie od monologu w sztuce? No, niczym się nie różni”. Uważał, że nasz Teatr Domowy w stanie wojennym spełniał funkcje kazania. Ludzie zniewoleni potrzebowali strawy duchowej. Ksiądz Jerzy w ogóle uważał, że teatr powinien mieć działanie społeczne, budzić w ludziach dobre emocje, wskazywać drogę. Cywilizacja, w której żyjemy wskazuje drogę zgubną. Staje się coraz bardziej materialna i doprowadza do tego, że ludzie są coraz bardziej nieszczęśliwi. To przekonanie we mnie pogłębia się wraz z wiekiem - ludzie w cywilizacji materialnej są coraz bardziej nieszczęśliwi. Szczęśliwi żyją w tak zwanych cywilizacjach prymitywnych. Czyli powiedzenie, że pieniądze szczęścia nie dają, jest w pewien sposób uzasadnione. Wszystkie kultury prymitywne szanują starszych. Kim tam jest starszy człowiek? Jest najważniejszy. Doszedł do kresu życia i ma najwięcej do powiedzenia. W cywilizacji materialnej stary człowiek nie produkuje - jest zbędny. Jest śmieciem. To jest okropne. Jak cywilizacja może doprowadzić do tego, że stary człowiek jest niepotrzebny, bo nie produkuje. Całe życie tworzył, żeby na koniec życia pokazywać młodym, jak rzucić tomahawkiem, jak zbudować łódź. Zasługuje na największy szacunek.

Wróćmy do księdza Jerzego.
To był waleczny człowiek. On się nie poddawał. A przecież wiedział, co go spotka. Mówił o tym.

Nie bał się śmierci.
Nie. Na początku października…

… tamtego października, 1984 roku?
Tak, tak. Spotkaliśmy się u niego, wieczorem przyjechałem na plebanię. Rozmawialiśmy bardzo poważnie. Zwykle nasze rozmowy miały w sobie jakąś wesołość, ale nie tego dnia. Jerzy był trochę rozgoryczony. Powiedziałem: „Jurek, zabiją cię”. Odrzekł: „Emilian. Wiem. Nie boję się”. Zawołałem: „Nie ryzykuj!” Przecież te czerwone mordy zasadzały się na niego już ze wszystkich stron. Proszę też pamiętać o tym, że w kościele też specjalnie przyjaciół nie miał. Oligarchowie kościoła też się dziwnie wobec niego zachowywali. Nie pasowało im, że był taki wolnościowy. Nie pasowało.

Godził się na śmierć, bo?
Powiedział, że i tak ma może z pięć lat życia przed sobą.

Był chory.
Miał helicobacter. Straszny. To bakteria w żołądku, która go po prostu zżerała. Leczył się w szpitalu na Banacha. Tam zresztą też ma swoją kapliczkę. Powiedział wtedy: „Ja i tak niedługo umrę, ja się nie boję śmierci. Chodzi tylko o to, żeby moja Gołąbka nie cierpiała”.

Mama.
Mama. Powiem pani, że nie spotkałem nigdy w życiu człowieka, a żyję już od cholery długo i staram się zrozumieć ludzi, aby tak mówił o matce. Aby aż taka energia płynęła z człowieka, kiedy o niej mówi. Ona dla niego była święta. W kapliczce mam takie zdjęcie, na którym trzyma go, nieżywego. Pochylona. Jak Pieta, jak Matka Boska. Miałem tam też kawałek jego szaty, ale ktoś tę relikwię ukradł. Było mi przykro, ale jeśli to szanuje, tak jak ja szanowałem, to niech ma.

Skradziona z kapliczki relikwia nadal działa?
Tak. Na pewno. Jeżeli ktoś zabrał ją, wiedząc, że to relikwia, to niech sobie ma, niech trzyma na ołtarzyku. To mi nie żal. A jeżeli ktoś zabrał ją i wyrzucił, to niech się smaży w piekle.

Jak Pan się dowiedział o śmierci księdza Popiełuszki?
No, proszę pani. Dowiedziałem się. Wiedziałem, że Jurek zginie. Wiedziałem, że te skurwysyny, i proszę tak napisać, te skurwysyny takiemu człowiekowi nie dadzą normalnie odejść, tylko go zabiją. Jerzego załatwiła brygada śmierci. Raz podczas naszej rozmowy zapytałem go: „Jerzy, co tam jest na tym Kremlu, w tej Rosji? Co tam siedzi?” Uśmiechnął się: „Chcesz usłyszeć bajkę? Kiedyś diabeł znosił jajka. I zniósł je na Kremlu. Co pewien czas jedno z jajek pęka i wychodzi z niego smoczysko. I niszczy, i rani, i zaraża. Tam się diabeł okocił”. Proszę mnie dobrze zrozumieć - nie jestem przeciwko Rosjanom. Znam ich wielu, szanuję ich kulturę, ich wrażliwość. Ale jest tam coś takiego, co się co jakiś czas na świat wylewa i broi. U nas też. Brygady śmierci to jest wzór stamtąd. Polakom, ludziom kochającym życie, coś takiego nie przyszłoby do głowy. Nie zrobiliby czegoś takiego. To tylko źli ludzie stamtąd mogli coś takiego wymyślić.

Ale ksiądz Jerzy zginął z rąk Polaków.
Tak?! To są Polacy?! Jacy Polacy! To są pachoły czerwonych! Gnoje.

Jak się Pan wtedy poczuł?
Jakby mi coś ze środka wyrwało. Kiedy odchodził profesor Bardini, kiedy umarł Łomnicki, to czułem ból. Ale jak usłyszałem o Jerzym, to… Strasznie dużo się wyrwało.

Nie poszedł Pan na pogrzeb.
Nie, nie.

Na jego grób też Pan nie chodzi.
Na grób pójdę. Byłem. Na pogrzeb nie poszedłem, żeby go nie stracić. Żeby go nie zakopać. Siedziałem w domu, myślałem o nim. O tym, żeby go zostawić. Nie chciałem, żeby ksiądz Jerzy zniknął. I tak się stało. On jest. Ma tu kapliczkę, chodzę tam, rozmawiamy. Nie będę się tego wstydził. Mówię mu: „Słuchaj, jest tak i tak”. On odpowiada: „E, tam” (śmiech). Może to kreacja mózgu. A może nie. Może jest coś więcej.

Pan też stał się waleczny, jak ksiądz Jerzy. Musiał zawalczyć o swój teatr.
O to trzeba by spytać moich pracowników, żonę czy ludzi, z którymi mam kontakt, czy jestem waleczny. Myślę, że jestem do walki. Jak rottweiler. Nie jestem łagodny niuniek, nie. Staram się być spokojny i kulturalny, ale kiedy przychodzi wojna, to pokazuję zęby.

Ta wojna przyszła, kiedy założył Pan teatr?
W sierpniu 2002 roku stanąłem tu, na dziedzińcu przed tą kamienicą i powiedziałem: „To będzie tu”. A potem zaczęła się walka. Najpierw jako „tup tup tup” po urzędach. Gdyby zrobić mapę Warszawy i zaznaczyć na niej moje ślady, to wszystkie urzędy byłyby zadeptane. Łaziłem, pytałem, śmiali się ze mnie. Nikt nie wierzył. Nikt! Wszyscy mówili: „Tego nie będzie”. Byłem jedynym, który wierzył. Ani na sekundę nie straciłem wiary, że ten teatr powstanie. Mówiłem: „Ten teatr będzie”. Nie mówiłem tego do ludzi, tylko do siebie. Nie straciłem wiary. To wielka zasługa księdza Jerzego. Jedna z jego nauk: „Nie strać wiary. Idź do przodu”. I proszę pani, byłem tak często pod murem, robiąc ten teatr, że wydawało się niemożliwe, że on przetrwa. Że jutro już będzie koniec. Ale przychodziło jutro, a z nim rozwiązanie. I muru nie ma. A wczoraj był!

Cud.
Może i tak. Można by to mianem cudu określić.

Teatr wyszedł na prostą?
Pyta Pani, czy ma z czego żyć? Jak teatr prywatny może mieć z czego żyć! Jak nie było na podatki czy ZUS, to trzeba było wziąć kredyt. Nie mamy żadnych dotacji. Szanują nasz teatr włodarze, za to, że jest społeczny, jest warszawski. Bardzo mi za niego dziękują, medale mi wręczają, ale doprosić się o grosz jest bardzo ciężko. Na szczęście w ostatnich latach udało mi się zaprzyjaźnić z Orlenem i Orlen jest naszym platynowym mecenasem. Ale nie wiem, jak będzie dalej. Gdybym miał się utrzymywać z biletów, to bilet musiałby kosztować 200 złotych. Minimum. Ale nie może tyle kosztować, bo kto zapłaci?

Z jakimi oczekiwaniami przychodzą widzowie do Pana teatru?
Ludzie chcą przede wszystkim tego, żeby teatr nie odebrał im chęci do życia. Żeby ich doenergetyzował. Raz przyszła do mnie pani i mówi: „O, proszę pana, musze złożyć reklamację. Byłam z mężem na „ZUS czyli Zalotny Uśmiech Słonia”. Dzieci nas wysłały, byliśmy zmęczeni, nie chciało nam się iść.” Pytam: „Sztuka się nie podobała?”. I słyszę: „Nie, proszę pana. Przyszliśmy zmęczeni, a wychodzimy wypoczęci” (śmiech). Oby więcej takich reklamacji! Ale spektakl teatralny niekoniecznie oznacza, że teatr cię do śmieje. Ale, że ci pomoże zrozumieć. Albo zada pytanie, na które będziesz szukać odpowiedzi. Albo znajdzie odpowiedź na pytanie, jakie w tobie siedzi, a dotyczy na przykład egzystencji. Proszę zobaczyć spektakl „Dopalacze”, dla młodzieży. Nikt nie umie sobie poradzić z problemem dopalaczy. Nie spotkałem teatru, poza amatorskimi, który by się zajął tym problemem. Mój teatr się zajął, bo to jest bardzo ważny problem. W tym spektaklu jest na niego odpowiedź - siedem stopni donikąd. Dzieci i młodzież przychodząca na spektakl, widzi, do czego prowadzi zażycie tych substancji. Tego gówna, które ktoś sprzedaje jako produkt kolekcjonerski, a od którego ludzie giną; młodzi ludzie tracą życie, czy ich mózgi stają się starcami.

Co dzisiaj, z perspektywy czasu, znaczy dla Pana służyć ludziom?
Mój teatr służy ludziom. Zrobiłem tę przestrzeń z niczego, bo niczego tu nie było, prócz starych piwnic i magazynów. W starej kamienicy warszawskiej, która kiedyś też służyła ludziom. A teraz służy jeszcze bardziej. Może wypełniam jakiś testament. A może tak mam, że wiem, że tak trzeba.

Ta kamienica to było historyczne miejsce.
120 lat Warszawy, kurczę! Te cegły wiedzą wszystko. Jak ich człowiek z pokorą posłucha, to na pewno czegoś się dowie (śmiech).

Żyje Pan z poczuciem, że coś jeszcze ma do zrobienia, do zmienienia?
Cały czas. Cały czas mam poczucie, że muszę iść do przodu. Ciągle wymyślam nowe rzeczy. Jeżeli gospodarz wszystko zrobi na swoim gospodarstwie, to umiera. Podoba mi się zdanie, jakie powiedział Herbert von Karajan, kiedy usłyszał, że osiągnął już szczyty.

Co odpowiedział?
„Nie. Dyrygentura to wieczne szukanie mistrzostwa ze świadomością, że nigdy się go nie znajdzie”. Tak jest też z teatrem. Chcę, żeby był jak najlepszy, wiem, że nigdy nie będzie, ale się staram i poświęcam na to życie. Kiedy teraz składam ludziom życzenia, przy okazji świątecznych spotkań, śpiewania kolęd, to życzę im zdrowia, ciepła w domu, ale przede wszystkim, żeby mieli to szczęście, jakie ja mam - znaleźć i pracować w miejscu, które jest moją pasją. Miałem mnóstwo różnych propozycji, prowadzić inne teatry, nawet pójść do polityki. Odmówiłem. Teatr Kamienica to jest moja partia. Chcesz poznać mój program, to przyjdź i kup bilet.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Emilian Kamiński: Ani na sekundę nie straciłem wiary - Plus Polska Times

Wróć na i.pl Portal i.pl