W ubiegłym tygodniu do Ministerstwa Infrastruktury i Rozwoju dołączył Zbigniew Klepacki - został podsekretarzem stanu. Ma pokierować sprawami związanymi z kolejnictwem. "Mimo że nie jest kolejarzem, to jestem pewna, że dla kolei zrobi więcej niż niejeden kolejarz" - zarekomendowała go Elżbieta Bieńkowska w rozmowie z PAP. Jej pewność wynika z tego, że zna go od lat i pokłada ufność w jego zdolności zarządzania i radzenia sobie z trudnymi tematami. Klepacki ma za sobą doświadczenie w pracy w takich instytucjach jak Bank Gospodarstwa Krajowego, NBP, firmach konsultingowych, teleinformatycznych i przemyśle lekkim. Ale z wicepremier i minister Elżbietą Bieńkowską łączy go coś jeszcze - podobnie jak ona Klepacki jest absolwentem Krajowej Szkoły Administracji Publicznej (KSAP).
- Czy trzymamy się razem? - uśmiecha się Waldemar Dubaniowski, były szef gabinetu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który niedawno wrócił po pięciu latach z placówki dyplomatycznej z Singapuru, gdzie był ambasadorem. - Z pewnością łatwiej znajdujemy wspólny język. Ale nie ma tu tajnych struktur i nie znajdzie się niejasnych powiązań. Jest za to świadomość, że ukończenie KSAP mówi troszkę o człowieku. Łatwiej znajduje się nić porozumienia z kimś, kto jest KSAP-owcem.
Powstanie Krajowej Szkoły Administracji Publicznej zainicjował rząd Tadeusza Mazowieckiego. Powstała w 1991 r. na wzór francuskiej École nationale d'administration (ENA) z myślą o kształceniu elity elit w korpusie służby cywilnej przygotowanej do zarządzenia państwem w momencie ustrojowych przemian. To było motto, dla którego tę szkołę stworzono: zmienić stare, komunistyczne kadry w profesjonalną, niezależną i apartyjną administrację. Pierwszą dyrektorką szkoły, znaną frankofilką, która starała się mocno czerpać z tych francuskich wzorów, była Maria Gintowt-Jankowicz. Sprawowała tę funkcję przez 15 lat. Absolwenci wspominają ją jako osobę szalenie oddaną szkole, z każdym kolejnym rządem o tę szkołę walczyła. Inni widzą ją jako kontrowersyjną postać - nie wszystkie jej pomysły podobały się uczestnikom.
W 1993 r. mury szkoły przy ul. Wawelskiej opuścili pierwsi absolwenci. Wśród nich absolwent tzw. Pierwszej Promocji, a zarazem starosta roku Waldemar Dubaniowski. - Szkoła miała wielkie ambicje. Budynek przy ul. Wawelskiej wyremontowano: nowoczesne sala, laboratoria, wyglądało to jak z epoki przyszłości. Nowatorskim pomysłem jak na owe czasy w naszej edukacji było takie rozwiązanie, że w szkole, poza stałymi wykładowcami, było całe mnóstwo zapraszanych gości - byli to nie tylko teoretycy, profesorowie, ale też tacy, którzy mieli kolosalne doświadczenia w sprawowaniu władzy administracyjnej. W KSAP bywał Wojciech Misiąg, jeden z absolutnie lepszych specjalistów od budżetu, jego wykłady były fascynujące. Było chyba z trzech sędziów Trybunału Konstytucyjnego, przychodzili również dyplomaci, aktualni bądź byli ambasadorowie, były prowadzone - nowy pomysł - symulacje poważnych negocjacji, przyjeżdżali nietypowi goście z dziedziny finansów, gospodarki.
Tam po raz pierwszy miałem styczność z Wojciechem Kostrzewą i do dziś pamiętam jego wykład o niezależności centralnego banku niemieckiego. To było unikalne połączenie wiedzy teoretycznej z praktyką - opowiada Dubaniowski. Wówczas szkoła, ogłaszając nabór, szukała głównie ludzi ideowych, państwowców. Był limit wiekowy - do 32. roku życia. O jedno miejsce ubiegało się 10 osób. Szczęściarze, którzy przeszli zaawansowany egzamin językowy i rozmowę kwalifikacyjną przed szeroką komisją, nie stali się studentami, ale od razu zalążkiem korpusu urzędniczego. Skutkowało to m.in. tym, że otrzymywali stypendium, które było traktowane jak wynagrodzenie - dzięki niemu mogli się utrzymać. Ale jeśli się było nieobecnym na zajęciach, należało przynieść obowiązkowo zwolnienie lekarskie L4. - Ze stypendium dało się przeżyć, ale my byliśmy już ludźmi pracującymi. Niektórzy mieli już rodziny, a mimo to rezygnowali z pracy dobrze płatnej, rzucali ją albo brali bezpłatne urlopy, aby tylko dostać się do KSAP. Niektórzy mieszkali w skromnym hotelu KSAP przy ul. Orlej. Hotel funkcjonuje do dziś.
Zajęcia odbywały się codziennie, czasem do późnego wieczora. Pierwszy rocznik - wyselekcjonowana grupa licząca 36 osób - to była grupa trochę królików doświadczalnych. Zostali podzieleni na mniejsze grupy, co w dużej mierze wiązało się z preferencjami językowymi. Po południu często wykład dawał jakiś ważny gość z zagranicy.
Na tym pierwszym, historycznym już dziś roku znalazły się, prócz Dubaniowskiego, takie osoby jak Władysław Stasiak (szef kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, zginął w katastrofie smoleńskiej) czy Jakub Skiba - do niedawna członek zarządu Narodowego Banku Polskiego. Wśród ludzi kolejnego rocznika znalazł się Mariusz Błaszczak (dziś przewodniczący klubu Prawa i Sprawiedliwości), a w następnym - Elżbieta Bieńkowska. Wielu z absolwentów pracuje dziś w Brukseli przy Komisji Europejskiej. Kurs trwał dwa lata, były obowiązkowe praktyki krajowe i zagraniczne. KSAP-owcy nie musieli martwić się o zatrudnienie. Wymogiem było odpracowanie w administracji publicznej pięciu lat.
- Kiedy skończyliśmy szkołę, teoretycznie na każdego czekały po dwie albo trzy propozycje zatrudnienia - wspomina Waldemar Dubaniowski. On sam na praktykach się nie oszczędzał, co zaowocowało tym, że później przyszło dla niego imienne zapotrzebowanie z Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Za granicą był w Niemczech, praktykował tam w wielu urzędach: w ministerstwie spraw wewnętrznych, finansów, gospodarki. - Rzuceni na głęboką wodę na własnej skórze poznawaliśmy wszystko od strony praktycznej: jak funkcjonuje administracja w krajach uznawanych wówczas i do dziś za kraje bardzo dobrze zorganizowane: Niemcy, Francja, USA, Kanada - opowiada. Zgodnie z ustawą każdemu absolwentowi KSAP miejsce pracy wyznaczał szef Urzędu Rady Ministrów. Wtedy funkcję tę pełnił Jan Rokita. Jak się jednak okazało w praktyce, oferty były wzięte z kapelusza: zebrane jako wakaty w ówczesnej administracji.
- To był pierwszy błąd popełniony być może przez Rokitę, być może przez osobę, która te oferty przygotowywała w jego imieniu - uważa jeden z absolwentów. Wszyscy spodziewali się, że będzie w tym jakaś strategia, że absolwenci, którzy do administracji wchodzą z nowymi umiejętnościami, menedżerowie, którzy potrafią nowocześnie zarządzać administracją, dostaną oferty w najróżniejszych miejscach. Ale kiedy do KSAP przyszła lista z zapotrzebowaniem, część z nich poczuła konsternację.
Niektóre oferty były nieprzemyślane, przypadkowe. Jedynym, który zaproponował, że gotów jest zatrudnić u siebie prawie całą ekipę absolwentów, był ówczesny szef NIK Lech Kaczyński. To była kompleksowa oferta na jednakowe stanowiska głównych specjalistów czy doradców. I znakomita część w NIK została do dziś. Kaczyński miał nadrzędny cel: chciał doprowadzić do tego, aby Najwyższa Izba Kontroli stała się unowocześnioną i odmienioną instytucją. No i stało się tak, że prawie połowa pierwszego rocznika znalazła się w NIK. No, a potem część osób związała się z polityką i pojawiła się w orbicie Lecha Kaczyńskiego, gdy został prezydentem Warszawy, a następnie prezydentem Polski.
Absolwenci KSAP to fantastyczny rezerwuar dobrze przygotowanych i wyedukowanych kadr apolitycznych, propaństwowych
- Ludzie odpłacili się Lechowi Kaczyńskiemu za ten gest. Ale czegoś takiego zabrakło w kolejnych rządach, nie dostrzegano potencjału absolwentów. I to było najsłabsze ogniwo. Choć do dzisiaj to jedna z lepszych szkół, oferuje bardzo dobre wykształcenie, łączy wiedzę praktyczną z teoretyczną, ale już nie ma tego etosu zmian. Czasy się zmieniły - uważa Dubaniowski. Ale wtedy wydawało się , że pomysł na odbudowę, przebudowę administracji to jedno z lepszych rozwiązań. Czy to się udało? - Ja uważam, że to się, niestety, nie udało - uważa były ambasador w Singapurze. Jego zdaniem od początku powinny być w szkole wprowadzone specjalizacje: finansowa, administracyjna i dyplomatyczna. Tak się nie stało. Pierwsze pięć lat było najbardziej państwowotwórcze i propaństwowe. Każdy kolejny rocznik był już mniej ideowy.