Kiedy zorientowała się Pani, że ma dar opowiadania historii?
Już jako dziecko zauważyłam u siebie, że potrafię zapadać się w swoich myślach. Wystarczył najmniejszy impuls: usłyszana muzyka, jedno zdanie czy obraz filmowy – to wszystko potrafiło wywołać we mnie coś takiego, że wchodziłam w historię, którą rysowałam w głowie. Od razu widziałam tę para rzeczywistość: miała swoje kolory, zapachy, dźwięki. Przypominało to wchodzenie do filmu – potrafiłam bardzo silnie przeżywać emocje, które tam budowałam, i zupełnie zamykać się na to, co działo się na zewnątrz. A po chwili wybudzałam się z tego świata – nierzadko ze łzami w oczach, bo zazwyczaj wyobrażałam sobie coś bardzo smutnego albo coś, co budziło we mnie ogromne współczucie.
Zawsze też lubiłam pisać – już od głębokiej podstawówki prowadziłam pamiętniki. Kiedy teraz do nich wracam, widzę, że nie były to zwykłe opisy jakichś czynności: „poszłam do koleżanki” albo „zrobiłam to czy tamto”. Nie opisywałam codzienności. Pisałam dużo o moich emocjach, marzeniach, planach, relacjach z rówieśnikami i przyjaciółmi. W liceum pisałam sporo esejów, na studiach również – studiowałam kulturoznawstwo – pisanie mi towarzyszyło. Pamiętam początek lat 2000 – nie miałam jeszcze komputera, więc chodziłam do mojej przyjaciółki, która komputer miała, i przepisywała mi moje prace. Pisząc, powtarzała: „Kurczę, Megi, co ty masz w głowie?” Była zaintrygowana tym, że piszę inaczej, obrazowo. To nie było rutynowe, scholastyczne pisanie naukowe – już wtedy miałam swój styl. Ale kompletnie nie myślałam o tym, żeby zostać pisarką. To było poza zakresem moich wyobrażeń i marzeń. Zresztą, kiedy dziś zaglądam do moich dzienników z czasów liceum, widzę, że ten styl niewiele się zmienił. Oczywiście, wyszlifowałam go w toku pracy i pisania, ale to ziarno emocjonalności, ta wrażliwość i sensualne patrzenie na świat – one były ze mną od zawsze.
Była w Pani – jako nastolatce piszącej dzienniki – jakaś emocja, która później wybuchła na kartach kryminałów z serii „Kolory zła”: w „Czerwieni”, „Żółci” czy „Błękicie”, który właśnie świętuje premierę?
Myślę, że tak. Przede wszystkim od dziecka chodziła za mną problematyka straty. Kiedy miałam siedem lat, w mojej rodzinie doszło do morderstwa – moja ciocia i kilkuletnia kuzynka zostały zamordowane, utopione w wannie przez konkubenta cioci. W tym samym roku doszło też do tragicznego wypadku – zginęła moja najbliższa kuzynka, Asia – dziewiętnastoletnia maturzystka, tak samo jak Nela Soba, bohaterka mojej książki. To było traumatyczne wydarzenie dla całej rodziny. Ukonstytuowało ono wszystkie nasze późniejsze lęki – to poczucie, że w każdej chwili można stracić kogoś bliskiego, że życie może nagle się zmienić, że pojawi się pustka, której nie da się niczym wypełnić. Ten moment zbiegł się z emisją „Miasteczka Twin Peaks” w polskiej telewizji – to był dosłownie miesiąc po śmierci Asi. Miałam siedem lat i pamiętam, że pierwszą sceną, którą zobaczyłam, było wyłowienie z rzeki owiniętej w folię Laury Palmer. Towarzyszyła temu przejmująca muzyka Angelo Badalamentiego. Laura miała błękitne usta, bladą twarz – i bardzo przypominała mi moją kuzynkę Asię, która właśnie zmarła. Od tamtej pory starałam się obejrzeć każdy odcinek, nie przepuściłam żadnego – chciałam wiedzieć, co się stało z Laurą Palmer, kto ją zabił, dlaczego odeszła. Wydaje mi się, że wtedy właśnie narodziło się moje zainteresowanie problematyką zła i śmierci. Chciałam zrozumieć, dlaczego zginęła Asia.
Jako jedyna z rodziny nie rozumiałam wtedy, co się właściwie wydarzyło. Wszyscy płakali, rozpaczali, a ja siedziałam i patrzyłam na to jak na film – na obrazy, których nie rozumiałam. Czułam smutek, ale nie wiedziałam, czym jest śmierć. To wydarzenie ukształtowało wszystkie moje późniejsze inklinacje. W dziennikach z liceum znalazło się więc bardzo dużo o śmierci. To zresztą jest czas, kiedy poszukujemy sensu, celu, tożsamości, niejako rodzimy się na nowo. Interesowałam się poezją Jima Morrisona, słuchałam The Doors, czytałam jego białe wiersze – było w nich mnóstwo toposu śmierci.
Wtedy zaczęła Pani pisać?
Zaczęłam pisać, kiedy miałam złamane serce. To był ten moment, kiedy po raz kolejny doświadczyłam straty i nie mogłam sobie z nią poradzić. W mojej głowie pojawiły się pierwsze zdania mojego pierwszego publikowanego utworu – postmodernistycznej baśni „Mali, Boli i Królowa Mrozu”. Te zdania przyfrunęły gdzieś z góry – w przypływie natchnienia. Kiedy zaczęłam je spisywać, przenosić to, co miałam w głowie, na papier – odnalazłam siebie. Poczułam, jakby wszystkie puzzle tej układanki wskoczyły na miejsce. Narodziłam się prawdziwa ja.
Od śmierci zaczynają się Pani kryminały. Co jest bardziej przerażające – sama śmierć, czy to, że bliscy muszą żyć bez odpowiedzi?
Wydaje mi się, że zbrodnia jest tylko asumptem, bodźcem do opowiedzenia historii o stracie, o tym, co zostaje, gdy odchodzą bliscy. Bo te wątki – cierpienia rodziców po stracie córki czy cierpienia osób najbliższych, które kogoś tracą – to jest w zasadzie meritum moich książek. To są książki o stracie, będące próbą wytłumaczenia, dlaczego ktoś odszedł? Jak do tego doszło? Jak ta osoba znalazła się w tak dramatycznych okolicznościach, które skończyły się jej śmiercią? Całe śledztwo, prowadzone przez mojego prokuratora Leopolda Bilskiego, w zasadzie ma doprowadzić do zbudowania genezy, do dotarcia do tego momentu, w którym rodzi się zło – momentu również dla sprawcy – który staje się graniczny i przełomowy. Bardzo interesuje mnie ten impuls, który jest pierwszym ogniwem łańcucha toczącego się tak naprawdę przez wiele, wiele lat.
Jako autorka kryminałów – szuka Pani i znajduje odpowiedź na to, dlaczego ludzie w ogóle zabijają? Zbrodnia zawsze jest winą? Może czasem być wołaniem o ratunek?
Im więcej czytam o prawdziwych zbrodniach, tym bardziej się przekonuję, że tak naprawdę zło jest banalne. Zazwyczaj popełniane jest bezrefleksyjnie, bezemocjonalnie, nie wywołuje wyrzutów sumienia – i to jest w tym najbardziej przerażające. Dlatego w moich książkach nie lubię pokazywać takiego absolutnego zła, które bierze się znikąd, z którym człowiek się rodzi. Zawsze staram się zło racjonalizować. Budować ten łańcuch przyczynowo-skutkowy. Oczywiście – nie po to, żeby tłumaczyć sprawcę – ale interesuje mnie ten moment w życiu człowieka, który może sprawić, że te aleje psychopatyczności, które nierzadko mają w sobie zwykli ludzie, zostają uaktywnione, nagle się otwierają. Interesuje mnie moment uaktywnienia pewnego mechanizmu zła.
Wierzy Pani, że każda śmierć, nawet ta najbardziej brutalna, coś światu komunikuje? Że zmarli mówią do nas przez sposób, w jaki odchodzą?
Myślę, że każda śmierć zostawia w nas ślad – to na pewno. Zostawia go w tych, którzy żyją. I zmienia ten świat na zawsze. Śmierć zawsze ma swoje długofalowe, niekończące się skutki. A z drugiej strony nigdy nie ma sensu, choć zawsze staramy się go szukać, żeby nam ulżyło, żeby jakoś sublimować to potworne uczucie straty. Ale tak naprawdę za śmiercią nigdy nie kryje się drugie dno, nigdy nie jest ona po coś, niczego nie komunikuje. Jest zwykłą otchłanią.
Zło w kryminałach i zło w baśniach ma ten sam mechanizm działania, tylko inną formę? Widzi Pani coś, co je łączy?
Tak, jak najbardziej. Kiedy kanalizuję w sobie wszystkie baśnie, które czytałam jako mała dziewczynka, to tak naprawdę – w swoim okrucieństwie – nie tyle dorównują, co przekraczają wszystkie możliwe scenariusze kryminalne. Są dużo bardziej okrutne. Baśnie – z racji tego, że są opisane w innym stylu, w tej baśniowej, bajkowej rzeczywistości – przyjmujemy jako dzieci z lekką trwogą, ale też z zainteresowaniem i ekscytacją. Nie są dosłowne. Natomiast gdyby te wszystkie perypetie, sytuacje, zbrodnie – całe to zło, które roztacza się w baśniach – przełożyć na język dosadny, literalny, taki jakiego używa się w kryminałach, to byłyby to jedne z najbardziej okrutnych kryminałów, jakie ktokolwiek napisał.
Obawiam się, że pytanie, które za chwilę zadam, słyszała już Pani wiele razy i równie często musiała na nie odpowiadać… Ale nie mogę się powstrzymać. Czy pisarka kryminałów musi mieć w sobie jakiś cień zbrodniarki? No bo jeśli ktoś się zna na zabijaniu…
Jeszcze nikt mnie o to nie pytał. Ale wydaje mi się, że nie mam w sobie kompletnie nic ze zbrodniarki. Jestem osobą bardzo empatyczną. Nie umiem kłamać, nie umiem oszukiwać. Gdy próbuję powiedzieć nieprawdę, to od razu zaczynam się głupio uśmiechać i kompletnie mi to nie wychodzi. Nie potrafiłabym świadomie i w sposób celowy sprawić komuś bólu. Nie mam w sobie ani narcystycznej, ani socjopatycznej natury. To, co sprawia, że potrafię pisać o zbrodniach, to chyba właśnie z jednej strony ta ogromna doza empatii i wrażliwości na świat, na drugiego człowieka. To, że potrafię współodczuwać z innymi, sprawia, że potrafię odczuwać wszystkie emocje każdego z moich bohaterów. Próbuję opisywać świat i emocje moich sprawców – staram się zawsze wejść w ich głowy, doszukać się sposobu ich myślenia, odczuwania. Staram się to sobie wyobrazić. I chyba ta moja umiejętność współodczuwania sprawia, że całkiem mi to wychodzi. Niewątpliwie pomaga w tym również ciekawość poznawcza, jaką mam w sobie od dziecka. Lubię poszukiwać, docierać do prawdy, do głębi, do korzeni. Lubię genezy. I wydaje mi się, że to też jest element, który pozwala mi opisywać mechanizmy zła.
Na ile to, że mieszka Pani w Trójmieście – i zresztą umieszcza tam akcję swoich powieści – decyduje o tym, że są to właśnie kryminały? Gdyby mieszkała Pani, dajmy na to, na Śląsku albo w Bieszczadach, to też pisałaby kryminały?
Myślę, że tak. Mówi Pani: Śląsk, Bieszczady – i od razu rysuje mi się przed oczami piękna sceneria dla kryminałów (śmiech). To chyba jest coś, co mi w duszy gra. Od dziecka byłam trochę mroczną dziewczynką. Bardziej utożsamiałam się z Wednesday z filmów Tima Burtona, z takimi dziewczynkami, które lubią obserwować, są milczące, które krytycznym okiem spoglądają na rzeczywistość. I które nie budują łatwo relacji z drugim człowiekiem, tylko są na początku nieufne i obserwujące. Więc ta mroczna natura jest dla mnie czymś bardzo naturalnym. I na pewno takim gatunkiem, w którym nigdy bym się nie odnalazła, są komedie. Myślę, że to jest coś, czego kompletnie nie potrafiłabym napisać. Zaczęłam od książki obyczajowej „Ona i dom, który tańczy”; w tym roku została wznowiona. To była książka, która rozgrywa się na Żuławach, we wsi Drewnica, gdzie mieszkali moi dziadkowie. Jednym z głównych bohaterów tej książki jest dom gburski, w którym wychowywała się moja mama. Jest to dom na poły magiczny, ale też mroczny. Kiedy pisałam tę książkę, odnajdywałam powoli tropy, problematykę, toposy, które są mi bliskie. Bo chociaż to była książka obyczajowa, to były w niej elementy thrillera i kryminału. Było nieformalne śledztwo, był realizm magiczny, były elementy horroru. I wydaje mi się, że właśnie podczas pisania tej książki okazało się, z czym najbardziej się utożsamiam, co mnie najbardziej pasjonuje, w czym najlepiej się odnajduję. I tak właśnie – z tej książki obyczajowej – wyrosłam na pisarkę kryminałów.
Jest Pani też uosobieniem marzenia wielu pisarzy – bo często słyszę, że marzą, aby ich powieści stały się filmem czy serialem. A Pani się to właśnie przydarzyło. Przeczuwała to Pani? To, że zawładnie wyobraźnią widzów – od Polski po Wenezuelę? I co to dla Pani znaczy?
Dużo osób mnie pyta, czy marzyłam, by moja powieść została zekranizowana – a szczerze mówiąc, ja nawet nie zdążyłam o tym pomarzyć, to wszystko wydarzyło się tak szybko! Niemal zbiegło się z premierą mojego pierwszego kryminału „Czerwień”; już wtedy producenci zaczęli się nim interesować. Dla mnie to już było spełnienie marzeń, że tak ogromne wydawnictwo jak W.A.B. chciało wydać moją książkę. To, co się wtedy wydarzyło, było dla mnie kompletnie niewyobrażalne. Nie dość, że opublikowałam swój pierwszy kryminał w dużym, prestiżowym wydawnictwie, a książka przyciągnęła uwagę czytelników, to jeszcze pojawił się producent, który zainteresował się kupnem praw filmowych. To było pięć lat temu, więc realizacja filmowa była długofalowym procesem rozłożonym na wiele etapów. Kiedy już wszystko miało ruszyć – przyszła pandemia i myślałam, że nic z tego nie będzie. Nie wiedzieliśmy, czy jeszcze w ogóle będą kręcone filmy, czy ten świat wróci do normy. A zatem też cała ta euforia związana z ekranizacją, była rozłożona na etapy: najpierw zostały zarezerwowane prawa opcji, potem je wykupiono, po wielu miesiącach przeczytałam scenariusz, potem spotkałam się z producentem i reżyserem – powiedziano mi, jakie gwiazdy zagrają w tym filmie. Następnie kręcono zdjęcia, wzięłam udział w dwóch dniach zdjęciowych, poznałam aktorów – i dopiero po roku film wyszedł. Cały czas miałam wrażenie, że to jest nierealne. Że to nie dzieje się naprawdę. Dopiero kiedy usiadłam w sali projekcyjnej w siedzibie Netflixa – zaproszono mnie tam, puszczono mi film – wtedy do mnie dotarło, że to nie sen. Że produkt mojej wyobraźni został przełożony na język filmowy i stał się kolejnym utworem, kolejnym dziełem inspirowanym moim. To jest niewyobrażalne uczucie. Poza tym uważam, że ekranizacja jest przepięknie zrealizowana. Jest bardzo „zachodnia” – pod względem barw, jakości zdjęć, kolorystyki, muzyki. Słychać skrzeczenie mew, szum morza – jest bardzo dużo emocji. A na tym najbardziej mi zależało i tego się najbardziej obawiałam – że moja książka zostanie obdarta z emocjonalności. Na szczęście tak się nie stało. Powstał piękny, emocjonujący film, który budzi ogromne uczucia. No i bardzo dużo osób dowiedziało się o moich książkach. Myślę, że to jest największy efekt, jaki chciałby osiągnąć każdy autor. Dzięki temu filmowi ludzie dowiedzieli się o „Kolorach zła”, usłyszeli moje nazwisko. A kiedy zapoznali się z „Czerwienią”, zechcieli więcej. W ciągu dwóch tygodni od emisji filmu wszystkie moje książki zniknęły z rynku. Zostały kompletnie wykupione, mimo że przygotowaliśmy się na większe zainteresowanie. Zaczęli do mnie pisać ludzie z całego świata – z krajów Ameryki Łacińskiej, Stanów Zjednoczonych, Hiszpanii, Portugalii. To było coś niesamowitego.
Co pisali?
Po prostu mi gratulowali. Pisali, że film jest świetny. Dużo osób pytało, kiedy będzie przekład, kiedy będzie można przeczytać książkę w innych językach. Były też dramatyczne wiadomości z pytaniem, co się stało z fragmentem ust Moniki Boguckiej. Fantastyczne, że produkcja „Kolory zła: Czerwień” wzbudziła aż taki międzynarodowy odzew.
Jak wygląda Pani dzień, kiedy nie pisze Pani o morderstwach? Jak wygląda dzień bez zbrodni? Inaczej mówiąc: jak wygląda Pani codzienność?
Mój czas dzielę na bycie matką i żoną, albo na bycie pisarką. Kiedy nie pracuję, to zazwyczaj jest ten dzień, w którym moja córeczka jest w domu. Zazwyczaj, kiedy jest weekend, wstajemy z córką razem – mąż pracuje w weekendy, więc te dni są tylko dla nas dwóch – najczęściej robimy sobie naleśniki pachnące wanilią, takie, jak te, które pojawiają się też w „Błękicie”. Idziemy na spacer, wspólnie oglądamy bajki, filmy familijne, po prostu spędzamy razem czas. Oczywiście, to nie jest tak, że wtedy kompletnie nie myślę o pracy. Jestem uważna i wyczulona na wszystko, co mnie otacza – i zawsze ze wszystkiego czerpię. Więc nawet takie doświadczenie stricte domowe, rodzinne, też nierzadko staje się dla mnie materiałem fabularnym. Jak te naleśniki pachnące wanilią. Wszystkie te elemenciki życia codziennego inkorporuję do moich książek, żeby świat przedstawiony był bardziej wiarygodny. Bardzo lubię w moich kryminałach kontrasty pomiędzy życiem codziennym, rodzinnym, pięknym, emocjonalnym, uczuciowym, a tym, co się unosi, co się czai – czyli złem. Mój mąż, kiedy czyta moje książki, zawsze wyłapuje jakieś teksty, nasze znaki szczególne, i cieszy się, że wplotłam je do książki.
Jest jeszcze jakiś inny dar, którym została Pani obdarzona?
Coś, co mnie charakteryzuje od dziecka, to spryt fizyczny. Ma to związek z tym, że w podstawówce trenowałam siatkówkę, przez całe liceum trenowałam karate; sport zawsze mi towarzyszył – i to się nie zmieniło. Teraz biegam, chodzę na siłownię. Do tej pory mam jedno niespełnione marzenie. W sportowej szkole podstawowej, do której uczęszczałam, była też sekcja dziewczyn trenujących gimnastykę artystyczną. Zawsze byłam bardzo szczupła, giętka, gibka – i tak naprawdę chciałam być gimnastyczką, a nie siatkarką. Rodzice się nie zgodzili, bo te dziewczyny miały dużo więcej zajęć, musiały być na diecie. Do tej pory robię szpagaty, gwiazdy, mostki, stanie na rękach. Nie wiem, czy można to nazwać talentem, ale to jest coś, co mnie mocno charakteryzuje: spryt, siła fizyczna. Mam do tego dryg. Od dziecka wiem też, że nie ma rzeczy, której nie potrafiłabym zrobić. Moja mama zawsze powtarza: „Umiesz liczyć – licz na siebie.” Więc sama przybijam gwoździe, wywiercam dziury w ścianach, maluję sufity, przenoszę ciężary, składam meble. Jestem samowystarczalna i wielofunkcyjna.
Który z Pani kryminałów będzie pierwszym, który poleci Pani córce do przeczytania?
Moja córka już bardzo by chciała przeczytać! Ma sześć i pół roku, a gdy wyszedł „Błękit”, który zresztą jej zadedykowałam, od razu chciała, żebym przeczytała jej fragment do snu. Przeczytałam – taki rozdział opowiadający o codzienności, bez żadnych konotacji ze złem. Spodobało jej się, choć stwierdziła, że był smutny. Wczoraj przyszła do niej koleżanka z zerówki. Siedziały na schodach, ja byłam na górze, coś robiłam – i nagle słyszę, jak mówi: „Błękit, Błękit!” Spojrzałam na dziewczynki i zobaczyłam, że córeczka wzięła mój telefon i swojej koleżance pokazuje topkę z Empiku, gdzie na liście są moje książki. Nie mam pewności, czy ona w ogóle wie, czym jest Empik, co to jest „topka” – pewnie już teraz wie. Chwaliła się koleżance z grupy, że mama jest na topce, że na topce są jej „Błękit”, „Czerwień”, „Czerń”, „Biel” i „Żółć”. Gdy już będzie nastolatką, chciałabym oczywiście, żeby zaczęła czytać książki swojej mamy od początku.
Od „Czerwieni”?
Od „Czerwieni”. Nie lubię chaosu w życiu. Lubię porządek, organizację, chronologię. Lubię, gdy wszystko dzieje się w odpowiedniej kolejności.
Książka
Małgorzata Oliwia Sobczak, "Błękit. Kolory zła", Wydawnictwo W.A.B., 2025.
