Najpierw jednak zamknijmy usta biblistom, którzy pewnie mieliby ochotę podyskutować, czy zapis przykazań z Księgi Wyjścia - na nim bazują kościoły prawosławne i protestanckie, jest lepszy od tekstu z Księgi Powtórzonego Prawa, który wzięli Katolicy. A nie, przecież zaczęłoby się od tego, czy ci z Tyńca na pewno dobrze tłumaczyli, bo u Wujka słowa o „świadku” nie ma. No ale przynajmniej nikt nikogo by już nie spalił i tu postęp jest dobry.
Odetnijmy też dostęp filozofom z tą ich całą epistemologią i rozważaniami, czym jest prawda i na czym polega poznanie. Zwłaszcza, że gdzieś tak od Kanta przyjęła się u nich dominująca do dziś moda, że być filozofem to znaczy pisać tak, żeby nikt nie potrafił tego zrozumieć. Ale tu też postęp przynajmniej nikomu nie szkodzi.
Dziś bowiem najbardziej nam szkodzi wypaczona „wolność” słowa. A my musimy znaleźć jakąś poręczną siekierkę i zacząć nią to wypaczenie karczować. Ten prostacki obraz ma na celu wzmocnienie jasnego przekazu: przestańmy komplikować sprawy proste jak drut, oczywiste od czasów 10 przykazań, nawet jeśli ich było w sumie 11. Kłamstwo to kłamstwo. Kropka.
A nie, czekaj. Przecież dziś nie ma kłamstw, tylko są fejk newsy, bo nie żyjemy na świecie, tylko w świecie mediów i platform społecznościowych. No i dlatego, że „fałszywa wiadomość” była dla nas za długa i za bardzo po polsku.
Jakimś cudem po naszemu ostała się dezinformacja. Tylko że walka z nią może być tak samo dochodowym zajęciem jak jej sianie, więc zamiast karczować kłamstwa siekierą, specjaliści zajęli się stroną teoretyczną. Bo przecież wiecie, że dezinformacja dzieli się formalnie na misinformację, dezinformację i malinformację. Nie wiecie? – a to szkoda.
Jeszcze zabawniej było przy polskich próbach ustawowej walki z kłamstwem w przestrzeni publicznej. Zaczęliśmy w 2017 r., ale od Dominika Tarczyńskiego, który rzucił pomysł ustawy antyfejkowej. Ten granat odrzucił nawet Sasin, bo – jak to u Tarczyńskiego – rzecz była na chama uszyta tylko pod to, by można było TVN postraszyć wielomilionowymi karami.
Do tematu w 2020 r. wróciło ministerstwo sprawiedliwości, gdzie bawił się tym znany i lubiany Sebastian Kaleta. Jak to przy tamtej ekipie było, projekt „ustawy o ochronie wolności słowa w internetowych serwisach społecznościowych” poszedł w bełkot, pod którym można było schować sposób na pacyfikację niechętnych PiS internautów. No i oczywiście pomyślano to tak, by maksymalizować opcję „wyciągania kasy zgodnego z procedurami”. Głównym polem zbierania konfitur miała być Rada Wolności Słowa, wspierana przez „Zaufane Podmioty Sygnalizujące”. Brzmi znajomo?
Oczywiście, że sprawa walki z dezinformacją nie jest prosta, ale to nie znaczy, że nie można do niej prosto podejść. Popatrzcie na 1 z setek przykładów z każdego tygodnia, a liczymy tylko osoby publiczne, w tym rozumieniu, że kiedykolwiek wzięły z racji pełnionych funkcji choćby złotówkę z publicznej kasy.
Proszę: Waldemar Buda wrzuca sobie (28.11) na platformie X wpis:
”Uwaga!! Parlament Europejski zatwierdził 112 mlnE dla Niemiec i 4 mlnE dla Włoch z Funduszu SOLIDARNOŚCI jako pomoc w związku z powodzią. Na moje pytanie dlaczego Polska nie otrzymała wsparcia? POLSKI RZĄD NIE ZŁOŻYŁ WNIOSKU!".
I poszło w świat, radośnie powielane przez farmy trolli. Zwłaszcza, że aż kilka godzin zajęło Marcinowi Kierwińskiemu wyjaśnienie, że tamte powodzie były na wiosnę, a nasza na jesieni i dlatego nasz wniosek dopiero zostanie złożony w TERMINIE.
Ok, Buda mógł tego nie ogarnąć, w końcu jest europosłem nie dlatego, że mu się to często udaje. Więc powinien odwołać tę jawną dezinformację. Nie odwoła – mandat 5 tys. zł. Zdarzy mi się coś takiego znów – mandat 10 tys. I tak dalej. Wystarczy kilka zmian w kodeksie wykroczeń i mały odpowiednik drogówki.
Nie twierdzę, że to aż tak łatwe, ale uważam, że musimy się za to wreszcie zabrać. Najlepiej zaczynając od aktualizacji właściwego przykazania:
VIII. Masz prawo do wolności słowa i głoszenia swoich poglądów, ale nie masz prawa przedstawiać swoich opinii jako faktów. A kłamstwo to kłamstwo i będzie karane.
