Nad Loarę, pociągiem, pojechało 15 piłkarzy, w tym dwóch z klubu... Naprzód Lipny. Przed fazą ćwierćfinałową nasi trafili na Brazylię. Przegrywający jechał do domu. Mecz wyznaczono na 5 czerwca w Strasbourgu.
„Kanarkowi” nie byli wtedy jeszcze potęgą, ale do szerokiej czołówki już się zaliczali. Ich akcje stały wyżej, więc nikt się nie zdziwił, gdy po strzale Leonidasa (18. Minuta) prowadzili 1:0. Polacy nie pękli, 5 minut później po faulu na Wilimowski sędzia zarządził rzut karny. Fryderyk Scherfke wyrównał, ale dwa kolejne gole strzelili rywale naszych i po 45 minutach było 3:1.
Źle to wróżyło, ale w II połowie zaczęło padać, Brazylijczycy mieli buty bez kołków, ślizgali na boisku (powstała wtedy legenda , że Leonidas grał na bosaka, gdy w rzeczywistości czyścił z błota buty za linią boczną) i choć lepsi technicznie, nie mogli zamknąć meczu. O dalsze emocje zadbał goleador Ruchu Chorzów. – Koledzy trochę się bali Brazylijczyków. Ja stracha nie miałem – mówił po latach w rozmowie z Andrzejem Gowarzewskim, nieżyjącym już legendarnym dziennikarzem rodem z Szopienic.
„Ezi” w 6 minut (53., 59) wyczarował dwa gole i zabawa zaczynała się od nowa. Brazylia odpowiedziała drugim golem Peracio (71.) i długo wydawało się, że da on awans Brazylii. Wilimowski czyhał jednak w polu karnym i w 90. minucie ukąsił Canarinhos po raz trzeci. Sędzia zarządził dogrywkę. W niej naszym brakło już „paliwa”. Leonidas strzelił 2 bramki (93., 14.) i było już bardzo źle. W końcówce „Ezi” trafił kontaktowego gola (119.), ale na wyrównanie brakło czasu, choć Edward Nyc trafił jeszcze w spojenie.
Polacy przegrali 5:6, odpadli z zawodów, ale jednym meczem napisali historię, kupili serca kibiców. 4 gole genialnego rudzielca było rekordem Mundiali aż do 1994 roku, gdy Rosjanin Salenko wbił 5 bramek Kamerunowi.
Co było potem z Wilimowskim? Dopadła go historia. „Ezi”, który pochodził z rodzinny niemiecko (ojciec, zginął w I wojnie światowej)-śląsko (matka)-polskiej (ojczym), podpisał volkslistę i grał w reprezentacji III Rzeszy. I jak zwykle nieźle grał (13 goli w 8 meczach). Dlaczego to robił? Zapewne wybierał między walką na boisku, a walką na... froncie wschodnim. Możliwe, że zadziałał szantaż (ojczym "Eziego" był powstańcem śląskim, więc groził mu co najmniej obóz koncentracyjny).
Po wojnie nikt tego nie dociekał. Wilimowski zamieszkał w Karlsruhe, a w Polsce uznano go za zdrajcę. Został wyklęty, wymazany z kart historii polskiej piłki. Po zmianie ustroju, zaproszono go na 75-lecia Ruchu (zdobył z nim 4 tytuły MP, 3 razy został królem strzelców ekstraklasy). Wahał się, ale nie przyjechał na Cichą. Zmarł 2 lata później (1997 rok).
Pozostała legenda. Są tacy, którzy przekonują, że chłopak z odstającymi uszami był największy w historii naszej kopanej. A gdyby nie wojna (w chwili jej wybuchu miał ledwie 23 lata) osiągnąłby status, który dwie dekady później zyskał niejaki Edson Arantes de Nascimento.
