Każde polskie wybory prezydenckie od 1990 r. destruowały i demolowały scenę partyjną. Podobnie będzie także i w tym roku. Pierwsze wybory prezydenckie z 1990 r. rozbiły obóz Solidarności. Walka pomiędzy Lechem Wałęsą a Tadeuszem Mazowieckim skutkowała dokonaniem żywota przez zjednoczony obóz antykomunistyczny i przyśpieszyła powstawanie nowych partii i ruchów politycznych. Na ich bazie powstały i nabrały siły takie formacje, jak PC, KLD, ZChN czy z drugiej strony UD.
Ogłoszenie "wojny na górze" w maju 1990 r. było w istocie początkiem kształtowania się nowoczesnego i demokratycznego systemu partyjnego. Na szczęście nie spełniły się marzenia wielu osób o zachowaniu jedności obozu Solidarności, wewnątrz którego miałoby dochodzić do ścierania się frakcji i koterii. Zwolennikiem takiego rozwiązania, na wzór meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, byli m.in. Adam Michnik i duża część lewicy solidarnościowej. Jednak decyzja Lecha Wałęsy o starcie w wyścigu prezydenckim pogrzebała te niedemokratyczne plany.
Tamte wybory pomogły także podnieść się z kolan lewicy postkomunistycznej dzięki niezłemu wynikowi Włodzimierza Cimoszewicza (prawie 10 proc.) i uczyniły z niej głównego reprezentanta tej strony sceny politycznej. Słaby wynik pochodzącego z ruchu Solidarności Romana Bartoszcze implikował przejęcie władzy w PSL przez aparatczyków ZSL-owskich i wejście na stałe tej partii do pasma postkomunistycznego. Bartoszcze został zastąpiony przez Waldemara Pawlaka, który był kwintesencją bezbarwności aparatu satelickiego wobec PZPR Stronnictwa. Na wiele lat wepchnęło to PSL w lewy róg polskiej sceny politycznej i skazało na współpracę jedynie z SLD.
Elekcja z 1995 r, także znacząco wpłynęła na system partyjny - przegrana Wałęsy pozwoliła na zbudowanie zjednoczonego obozu prawicy (AWS). Wniosek to paradoksalny, ale gdyby Wałęsa wygrał tamte wybory, nigdy nie doszłoby do owego zjednoczenia - nie byłoby to w jego osobistym interesie. Wydaje się zatem wielce prawdopodobna anegdota, że bracia Kaczyńscy otworzyli w dniu zwycięstwa Aleksandra Kwaśniewskiego szampana, bowiem wiedzieli, że jeśli Wałęsa utrzymałby się u władzy, to czekałaby ich marginalizacja, a w najgorszym wypadku jakaś współczesna Bereza.
Zwycięstwo Kwaśniewskiego z kolei wzmocniło lewicę i pozwoliło na stały wzrost poparcia dla SLD (w czasie swoich rządów w latach 1993-1997 Sojusz zwiększył swoje poparcie o 7 proc). Niezły wynik Jana Olszewskiego w 1995 r. był natomiast dobrym pretekstem do założenia nowej partii, czyli Ruchu Odbudowy Polski (formacja ta jeszcze w 1996 r. była obdarzana największym zaufaniem wśród wszystkich ugrupowań prawicowych i dopiero potem okazało się, że zmarnowała swoją szansę).
Z kolei wystawienie przez Unię Pracy Tadeusza Zielińskiego, który od samego początku okazał się nielojalny wobec tej partii, skazało to ugrupowanie na rolę przystawki do SLD. Osoba ówczesnego rzecznika praw obywatelskich podzieliła wyborców UP i doprowadziła do marginalizacji tej formacji.
Najbardziej polski krajobraz polityczny przemeblowały wybory z roku 2000. Niewystawienie przez UW swojego kandydata skutkowało w perspektywie kilku lat całkowitą anihilacją tej formacji. Już w rok później nie weszła ona do Sejmu (przekroczyła jednak trzyprocentowy próg finansowania). Nie pomogło to jej jednak i zakończyła swój polityczny byt, przekształcając się w Partię Demokratyczną i roztapiając się w koalicji LiD (Lewica i Demokraci). Co ciekawe, decyzja o niewystawieniu własnego kandydata zapadła na radzie krajowej UW większością jednego głosu (43 do 42)! Jeden zaspany delegat być może zdecydował o losie swojej partii - warto więc bywać na tego typu konwentyklach.
To spowodowało, że Andrzej Olechowski zdobył niezłe poparcie w elekcji 2000 r. i na bazie jego komitetów oraz secesjonistów z UW właśnie, pod przywództwem Donalda Tuska, powstał nowy podmiot - Platforma Obywatelska, która parę lat później zdominowała polską scenę partyjną.
Wreszcie fatalny wynik Mariana Krzaklewskiego (zajął dopiero trzecie miejsce) przyspieszył rozpad AWS, na którego gruzach powstało Prawo i Sprawiedliwość, a część działaczy podążyła za Maciejem Płażyńskim do PO. Tak więc start Olechowskiego i słaby wynik Krzaklewskiego skutkowały zanikiem UW i AWS oraz powstaniem w oparciu o część ich działaczy PO i PiS.
Nie bez konsekwencji było także spektakularne zwycięstwo Kwaśniewskiego już w pierwszej turze - jego wynik na pewno wspomógł SLD, który już rok później osiągnął w wyborach parlamentarnych ponad 41 proc. głosów. Zadziałał tu efekt przeniesienia - kto bez wstydu zagłosował na Kwaśniewskiego w 2000 r., ten mógł też bez problemu oddać swój głos na SLD w 2001 r.
Ciekawe były też konsekwencje ostatniej elekcji prezydenckiej dla systemu partyjnego. Gdyby zwyciężył Tusk, zapewne doszłoby do zapowiadanej koalicji PO-PiS.
Jednak obie strony, zwłaszcza Platforma Obywatelska, nie były przygotowane na to, że wyborcy zdecydują inaczej. Do powstania wspólnego rządu nie doszło, co nakręciło rywalizację na linii PO - PiS i uczyniło te partie hegemonami na naszej scenie politycznej. Zgodnie z zasadą, że gdzie dwóch się bije, tam obaj korzystają, zarówno PiS, jak i PO ogniskują na sobie uwagę mediów, a tym samym publiczności, i rozdzielają między siebie emocje wyborcze. Przy okazji tej rywalizacji pożarte zostały LPR i Samoobrona - gdyby doszło w 2005 r. do zawarcia koalicji PO-PiS, cieszyłyby się one zapewne obecnie dużą popularnością (zwłaszcza w dobie kryzysu gospodarczego).
Niepowstanie gabinetu PO-PiS skazało także SLD na smutny los partii marginalnej. Gdyby od czterech lat funkcjonował wspólny rząd Jarosława Kaczyńskiego i Jana Rokity, z prezydentem Donaldem Tuskiem jako jego promotorem, to zapewne lewica miałaby dziś nie 10 proc. poparcia społecznego, ale co najmniej 30 proc. Notabene, nie służyła SLD w ciągu ostatnich lat także rejterada Włodzimierza Cimoszewicza w środku kampanii wyborczej 2005 r.
Czy tegoroczne wybory prezydenckie będą miały podobnie dalekosiężne skutki polityczne i partyjne? Zapewne tak. Zacznijmy od lewicy. Wyraźnym celem Grzegorza Napieralskiego jest wyeliminowanie jakiejkolwiek konkurencji po lewej stronie i zaduszenie wszystkich, którym marzy się stworzenie podmiotu rywalizującego z SLD o dusze polskich wyborców o lewicowych zapatrywaniach. Dlatego mógł odetchnąć z ulgą, że Cimoszewicz zdecydował się na dokarmianie żubrów, a nie na polityczną aktywność. Zbudowanie jakiejś partii na lewicy w oparciu o jego dobry wynik wyborczy, przy ewentualnym patronacie Aleksandra Kwaśniewskiego, było czarnym snem szefa SLD. Dziś, po wyborze Jerzego Szmajdzińskiego na kandydata, Napieralski może spać spokojnie - Cimoszewicz sam się eliminuje z gry, Kwaśniewski błogosławił kandydatowi SLD, a Tomasza Nałęcza nikt się obawiać nie musi. PO 2010 r. to SLD wciąż będzie najsilniejszym, a tak naprawdę jedynym podmiotem na lewicy i jako taki czekać będzie na lepsze czasy. Bez lęku, że ktoś inny będzie bardziej atrakcyjny dla tych, co "mają serce po lewej stronie".
Jako polityk związany z obozem PiS wierzę w zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego i postaram się dużo w tej materii zrobić. Jednak jako naukowiec muszę uwzględnić prawdopodobieństwo jego ewentualnej porażki. Łatwo przewidzieć, że w takim przypadku znajdą się wewnątrz PiS tacy, którzy będą chcieli to wykorzystać albo do wzmocnienia swojej pozycji wewnątrz partii i osłabienia swoich oponentów, albo nawet do założenia nowego podmiotu politycznego.
Trudno dziś przewidzieć perturbacje w naszym obozie, ale na pewno będą poważne, zwłaszcza że przegrana w elekcji prezydenckiej skorelowana byłaby czasowo z wyborami samorządowymi. Ewentualna porażka Kaczyńskiego odbiłaby się z całą pewnością na gorszym niż oczekiwany wyniku wyborów samorządowych, a to mogłoby pogłębić konflikty w regionach i wzmóc niezadowolenie części tzw. dołów partyjnych, które nie znalazłyby zakotwiczenia w radach gmin, powiatów i województw.
Co więcej, w kilka miesięcy po wyborach prezydenckich odbędą się wybory parlamentarne, a w Polsce działa raczej efekt synergii, a nie balansu, to znaczy, że jedno zwycięstwo danej partii wzmacnia jej szanse na następne zwycięstwo. Polscy wyborcy lubią przyłączać się do silniejszych i odwracają się od luzerów. Tak było, wbrew większości przewidywań, w 2005 r., kiedy wygrana PiS w elekcji parlamentarnej zwiększyła, a nie zmniejszyła, szanse na wygraną Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Podobnie będzie także i tym razem - zwycięzca w elekcji prezydenckiej pomoże swojej macierzystej formacji w wyborach parlamentarnych, przegrany dodatkowo ją obciąży.
Jednak w jeszcze gorszej sytuacji znajduje się Platforma. Rejterada Donalda Tuska stawia pod znakiem zapytania szanse kandydata tej partii w wyścigu prezydenckim. Taki putinowski manewr, kiedy premier wskazuje, kto ma być prezydentem, wcale nie musi spodobać się nad Wisłą - ani Tusk nie jest Putinem, ani KGB nie jest tu tak silne, ani Polacy to nie Rosjanie. Bardzo trudno będzie wytłumaczyć elektoratowi PO ową ucieczkę z placu boju, a narracja pod nazwą "zapracowany i ambitny premier nie chce ciepłej synekury w Pałacu Prezydenckim, bo pragnie reformować kraj" ma jeden słaby punkt - pytanie, dlaczego tego nie zrobił dwa i pół roku wcześniej?
Poza tym wcale nie jest łatwe "wyprodukować" nagle kandydata na prezydenta i przedstawić go jako "naturalnego" i "oczywistego" challengera. Kimkolwiek on będzie, stanowić dla nas będzie przeciwnika łatwiejszego niż obecny premier.
Po pierwsze, potraktowany zostanie jako polityk z second handu, z łapanki, z przypadku. Po drugie, ewentualna jego przegrana będzie traktowana jako konsekwencja błędu samego Tuska i szef PO nie uniknie za to odpowiedzialności. Po trzecie, porażka w wyborach prezydenckich pociągnie za sobą przegraną w wiosennej elekcji parlamentarnej, co uderzyłoby w szefa partii jako pośredniego sprawcę owych problemów ograniczenia liczby mandatów poselskich, co żywotnie naruszałoby interesy aparatu partyjnego. Po czwarte, jeśli Tusk nie kandyduje, to rozpocznie się w partii wewnętrzna walka o władzę w partii między nim a Grzegorzem Schetyną.
Ale nawet jeśli ów kandydat PO w wyborach prezydenckich zwycięży, to od razu zacznie organizować sobie własny obóz polityczny, bo taka jest dynamika procesów politycznych. Z oczywistych względów będzie się on odwoływał do elektoratu Platformy, a to oznacza, że wejdzie w naturalny konflikt z tą właśnie partią. Nastąpi oczywiste rozszczepienie spójnego jak dotychczas obozu PO, ujawnią się wewnętrzne napięcia, które z czasem mogą zaowocować powstaniem dwóch lub więcej partii politycznych bazujących na obecnej grupie wyborców Platformy. Politycy tej partii zaczęliby z czasem stawać się współpracownikami bądź prezydenta, bądź szefa partii - to także skutkowałoby coraz częstszymi konfliktami w obecnym obozie PO.
Wybory prezydenckie 2010 r. rozszczelnią polski system partyjny bez względu na to, kto okaże się ich zwycięzcą. Tak jak po poprzednich elekcjach prezydenckich powstaną luki i nisze, w które co bardziej sprytni politycy będą chcieli wejść i je zapełnić. Na pewno obie wielkie partie czekają turbulencje i konwulsje, które mogą stać się szansą dla nowych, konkurencyjnych wobec nich podmiotów. Nie oznacza to jednak, że cała scena polityczna ulegnie destrukcji i całkowitej transformacji - obecnie istniejące warunki finansowo-instytucjonalne sprzyjają partiom już istniejącym. Choć ci, którzy uważają, że wszystko w polskie polityce już się dokonało, że nastąpił "koniec historii" rozwoju polskiego systemu partyjnego i jego całkowita petryfikacja, mocno się rozczarują. Krajobraz polityczny na wiosnę przyszłego roku będzie znacząco inny niż ten, który dzisiaj możemy obserwować. To będzie naprawdę fascynujące kilkanaście miesięcy.
dr Marek Migalski jest politologiem i posłem PiS
do Parlamentu Europejskiego