Dodał też, że reakcja na nielegalne działania demonstrantów po wyborach będzie "adekwatna". Oznacza to, że dyktator przyjmuje ostry kurs, wielu obawia się, że po gumowych kulach w użyciu milicji będzie ostra amunicja.
W czasie spotkania z Siergiejem Lebiediewem, szefem misji obserwacyjnej z krajów Wspólnoty Niepodległych Państw, białoruski prezydent dodał, że nie pozwoli, by doszło do "rozerwania" kraju.
O demonstrantach Łukaszenka powiedział, że dostają oni dyspozycje z zagranicy, między innymi z Czech, Ukrainy i Polski. Zdaniem prezydenta Białorusi ci mocodawcy podburzają jego naród, który w 80 procentach poparł jego kandydaturę,
Mówił następnie, że jego służby zarejestrowały telefony m.in, z Polski, Wielkiej Brytanii i Czech.
- Sterowano naszymi, proszę wybaczyć, owcami. One nie rozumieją, co robią, i nimi zaczynają sterować - ocenił Łukaszenka.
Białoruski dyktator ostrzegł też rodziców, aby sprawdzali, czy ich pociechy nie chodzą na manifestacje, żeby później nie bolało, żeby nie narzekali.
Dodał też, że ponad 20 milicjantów zostało rannych w starciach z protestującymi. Ale jego zdaniem protesty w stolicy kraju nie udały się, spokój wraca na ulice Mińska.
Jak się wyraził, być może władza popełniła jakieś błędy, ale on sam nie rozumie, czego domagają się manifestujący.
Po nocnych zamieszkach na Białorusi wciąż jest zamieszanie informacyjne. Wiadomo o wielu zatrzymanych, rannych i prześladowanych. Jednak trudno informacje zweryfikować, bo nie działa internet.
Białorusini dzwonią miedzy innymi do Polski, bo dowiedzieć się jaka sytuacja panuje w... ich kraju. Zdaniem zagranicznych dziennikarzy, którzy przebywają na Białorusi głównie młodzi ludzie telefonicznie umawiają się na kolejne demonstracje.
Do Mińska, jak twierdza zagraniczni dziennikarze, reżim ściągnął posiłki sił bezpieczeństwa oraz oddziały wojskowe z całego kraju. Sytuacja w stolicy kraju jest najbardziej napięta, zapalna, nikt nie wie, co przyniosą kolejne godziny.
storyful/x-news