Zamach w Biesłanie, 20 lat później. Operacja specjalna Putina zakończona masakrą dzieci

Grzegorz Kuczyński
Wideo
od 7 lat
Władimir Putin w Biesłanie był dwa razy. Pierwszy raz 4 września 2004 roku. Drugi – 20 sierpnia 2024 – gdy odwiedził szkołę nr 1, gdzie w zamachu terrorystów i operacji służb specjalnych i armii zginęły 20 lat temu setki dzieci. Putin złożył wieniec przed pomnikiem ofiar, spotkał się – podczas starannie wyreżyserowanego spektaklu – z matkami zabitych. Jak można przeczytać w mediach społecznościowych: „przestępca wrócił na miejsce zbrodni”…

Spis treści

Rok 2004, wciąż tli się II wojna czeczeńska, rozpętana przez Putina i kamarylę jelcynowską na przełomie sierpnia i września 1999 roku. Wojsko, FSB i kadyrowcy próbują spacyfikować Czeczenię, w Rosji co jakiś czas dochodzi do samobójczych zamachów. Putinowi wojna odpowiada, podobnie jak postępująca radykalizacja czeczeńskiej rebelii. Politycznie tylko na tym zyskuje.

24 sierpnia 2004 roku dwie kobiety z bombami wsiadają na moskiewskim lotnisku Domodiedowo na pokład dwóch samolotów lecących do Wołgogradu i Soczi. Bomby wybuchają niemal jednocześnie. Giną wszyscy pasażerowie - 90 osób. Tydzień później kolejna szahidka wysadza się na stacji metra w Moskwie – 10 ofiar śmiertelnych. Najgorsze ma jednak dopiero nadejść.

Modus operandi Łubianki

FSB zastosowała ten sam mechanizm, co podczas specjalnej operacji dwa lata wcześniej, gdy przy wykorzystaniu agentów sprowokowano Czeczenów do ataku na Dubrowce. Także i w przypadku operacji z 2004 roku, członków komanda, które miało przeprowadzić akcję, werbowano wśród więźniów, wśród krewnych bojowników czeczeńskich, a nawet zwyczajnym szantażem. Części z nich mówiono, że wyjdą na wolność w zamian za udział w zamachu. Agenci FSB przekonywali, że chodzi o dokonanie pozorowanego ataku, że chce tego Moskwa, szukająca pretekstu do zakończenia wojny bez utraty twarzy.

Inną grupę stanowili czeczeńscy bojownicy, którzy myśleli, że wykonują bojową misję na rozkaz Szamila Basajewa. Rosjanie wprowadzili do otoczenia Basajewa inguskiego islamistę. Władimir Chodow, pseudonim Abdułła, zyskał zaufanie Basajewa, przyznając mu się, że jest agentem FSB, ale że chce tak naprawdę działać dla rebeliantów. Chodow był podwójnym agentem, tyle że lojalnym w pierwszej kolejności wobec Łubianki. Przy jego pomocy FSB w Osetii Północnej przekonała legendarnego czeczeńskiego komendanta, że da się siłą doprowadzić do zmiany prezydenta tej republiki. Zmasowany atak na kompleks rządowy we Władykaukazie miał nastąpić 6 września. Rebelianci dostali obietnicę, że zostanie dla nich otwarty specjalny korytarz – na tych drogach nikt nie będzie ich zatrzymywał i kontrolował. Taki korytarz faktycznie powstał. Tyle że wiódł nie do Władykaukazu.

Wolna droga terrorystów do szkoły

Terroryści spotkali się 31 sierpnia w obozie szkoleniowym w pobliżu inguskiej wsi Psedach, skąd wyruszyli w kierunku niedużej miejscowości w sąsiedniej Osetii Północnej: Biesłanu. Później oficjalne śledztwo mówiło jedynie o 32 napastnikach, którzy przyjechali ciężarówką i samochodem osobowym, odebranym milicjantowi, którego zatrzymali po drodze do Biesłanu. W rzeczywistości liczba napastników sięgała nawet 80 osób. I było to kilka różnych, aż do momentu wejścia do akcji, niezależnych od siebie grup, które zbliżały się do celu z różnych stron, co najmniej kilkoma ciężarowymi samochodami. Dojechały bez problemu, bo z tras wiodących do Biesłanu zdjęto wcześniej wszystkie posterunki. Feralnego 1 września milicjanci pilnujący szkoły nr 1 w Biesłanie zostali skierowani do patrolowania drogi, którą miała rzekomo przejeżdżać delegacja z Moskwy. W efekcie szkołę ochraniała jedna osoba w mundurze. Milicjantka. Nieuzbrojona.

Stała przed głównym wejściem na podwórzu szkoły. Była środa, 1 września. Uroczysty apel na rozpoczęcie roku szkolnego miał się rozpocząć o dziesiątej, ale upał był tak nieznośny – o tej porze dnia już ponad 30 stopni – że uroczystość przesunięto godzinę wcześniej. Po 20 minutach skończyła się oficjałka i przy dźwiękach muzyki zebrany tłum, rodzice z dziećmi, zaczął wpływać do budynku szkoły. Pierwszych strzałów w powietrze nikt nie słyszał…

Putin przyjechał na miejsce masakry 20 lat później
Putin przyjechał na miejsce masakry 20 lat później kremlin.ru

Nagle okazało się, że na dziedzińcu szkoły jest duża grupa uzbrojonych ludzi ubranych na czarno lub w barwy moro. Niektórzy są zamaskowani. Jest dokładnie godzina 9.20 pierwszego września 2004. Są podzieleni na kilka grup. Jedni rozmawiają ze sobą po osetyjsku, inni po czeczeńsku. Była też grupa „słowiańska” - z wyglądu - która porozumiewała się po rosyjsku. Z tej grupy zresztą nikogo wśród zabitych później nie znaleziono. Jej dowódcą był niejaki Ali, to on prowadził rozmowy z przedstawicielem sztabu operacyjnego FSB. Zawsze w cztery oczy. „Słowianie” zniknęli w noc przed szturmem…

Piekło w sali gimnastycznej obwieszonej bombami

Zakładników było 1128, w większości dzieci. Nie tylko uczniów. Wiele matek, chcących świętować początek roku szkolnego swych starszych pociech, przyszło z małymi dziećmi na rękach. Terroryści nakazują wszystkim wejść do sali gimnastycznej. Nie da się tam zmieścić ponad tysiąca ludzi, więc część umyka do sal szkolnych. Kilkadziesiąt, korzystając z zamieszania, w ogóle wymyka się z terenu szkoły. W środku, pod lufami napastników, pozostaje wciąż jednak 1100 osób, w większości dzieci. Są tu nawet niemowlęta. Terroryści każą wszystkim usiąść na podłodze, zabierają telefony komórkowe, aparaty fotograficzne, kamery. Pod sufitem i wzdłuż ścian rozciągają przewody, na nich zawieszają ładunki wybuchowe. Jak mówili później ci, co przeżyli, przygotowane domowym sposobem bomby „przypominały powiązane razem duże słoiki po kawie”. W kilku miejscach leżą zapalniki, na niektórych terroryści stawiają stopy. Mówią, że wystarczy, że któryś zdejmie stopę, a bomba eksploduje.

Dwie szahidki, czterech mężczyzn, plus porozwieszane ładunki wybuchowe – tyle wystarcza, by trzymać na niecałych czterystu metrach kwadratowych sali sportowej ponad tysiąc zakładników. Ponad siedemdziesięciu terrorystów w tym czasie obsadza cały budynek, zamieniając go w twierdzę i szykując się na szturm. Napastnicy żądają negocjacji w sprawie uznania niepodległości Czeczenii oraz wycofania wojsk federalnych z ich kraju.

Sztab pod kontrolą generałów FSB

Od początku władze republiki Północnej Osetii, jak i centralne w Moskwie, doskonale wiedziały, że liczba zakładników jest ogromna. A mimo to przez kolejne dni powtarzały, a za nimi posłuszne Kremlowi media, drastycznie zaniżone liczby zakładników: od 120 do 354. Chodziło o zmniejszenie rangi wydarzenia. Informacyjnym zabezpieczeniem operacji w Biesłanie zajmowali się dwaj ludzie w Moskwie: pracownik służby prasowej Putina, Dmitrij Pieskow (później rzecznik prezydenta) oraz pracownik największej państwowej telewizji Rossija, Piotr Wasiljew. Tymczasem w siedzibie władz miasta, około dwustu metrów od szkoły, instaluje się sztab antykryzysowy. Wokół pojawia się wojsko, milicja ściągnięta z całego Biesłanu, specnaz FSB, a lokalni mieszkańcy też przychodzą uzbrojeni w karabiny, strzelby myśliwskie, pistolety – wszak to Kaukaz.

W sali gimnastycznej zamachowcy rozmieścili ładunki wybuchowe
W sali gimnastycznej zamachowcy rozmieścili ładunki wybuchowe Wikipedia

Wieczorem 1 września do Biesłanu przyjeżdżają zastępcy dyrektora FSB: generałowie Władimir Proniczew i Władimir Anisimow. Oraz generał Aleksandr Tichonow, szef Specnazu FSB (jednostki Alfa i Wympieł). Ta trójka bierze na siebie faktyczne kierowanie operacją. Terroryści chcą negocjować, ale z prezydentem Osetii Północnej Aleksandrem Dzasochowem, prezydentem Inguszetii Muratem Ziazikowem oraz doradcą prezydenta Rosji ds. Czeczenii Asłambekiem Asłachanowem. Dzasochow nawet chce wejść do szkoły, ale dostaje zakaz od samego Putina. „Rozkaz z Moskwy” dostaje też Ziazikow. Ale rokowania formalnie zostają nawiązane. W imieniu sztabu negocjuje niejaki Zandionow. Ale to tylko figurant.

Reżim utrudnia rokowania z zamachowcami

Tymczasem terroryści zaczynają rozmawiać z byłym prezydentem Inguszetii, powszechnie poważanym Rusłanem Auszewem. To Dzasochow, Auszew i Michaił Gucerijew (wpływowy oligarcha inguskiego pochodzenia) na własną rękę zaczynają rozmawiać z przedstawicielem czeczeńskich separatystów Achmedem Zakajewem o włączeniu w sprawę Asłana Maschadowa, prezydenta Iczkerii. Zakajew i Maschadow są gotowi wziąć udział w rozmowach, jeśli uzyskają bezpośredni dostęp do szkoły. Informacja o rozmowach z Zakajewem i Maschadowem pojawia się w mediach dopiero wieczorem 2 września.

Terroryści zgromadzili zakładników w sali gimnastycznej
Terroryści zgromadzili zakładników w sali gimnastycznej Wikipedia

Tego samego dnia rano terroryści słyszą w radiu, że Moskwa podaje, iż zakładników jest tylko 354. To ich rozwściecza. Nie pozwalają zakładnikom chodzić do toalety, przestają rozdawać wodę, są coraz bardziej agresywni. Słabsze dzieci zaczynają mdleć z odwodnienia. Jednak drugiego dnia napastnicy okazują odrobinę ludzkiej twarzy: pozwalają wyprowadzić dzieci do drugiego roku życia. Auszew, którego ściągają telefonicznie do szkoły, przekonuje ich, by uwolnili kobiety z najmniejszymi dziećmi. Wyprowadza w sumie 26 osób - 11 dorosłych i 15 dzieci. Zapewne udałoby się uwolnić dużo więcej zakładników, gdyby na miejsce dotarła Anna Politkowska. Dziennikarka znana z krytyki Putina i wojny w Czeczenii, wielokrotnie opisująca łamanie praw człowieka na Kaukazie. Na wieść o wzięciu zakładników w Biesłanie Politkowska postanawia polecieć na miejsce, do Nalczyku w Inguszetii, a stamtąd wyruszyć autem do Biesłanu. Jej lot jednak ma duże opóźnienie, decyduje się polecieć do Rostowa nad Donem, a stamtąd samochodem pojechać na Kaukaz. W samolocie nic nie je, wypija tylko herbatę. Po chwili robi jej się słabo i traci przytomność. Nie dociera od Biesłanu. Próbki krwi, pobrane do badań tuż po zdarzeniu, ulegają zniszczeniu, zanim komukolwiek udało się je zbadać. Do Biesłanu nie dociera też inny dziennikarz piszący o wojnie na Kaukazie i cieszący się zaufaniem Czeczenów - Andriej Babicki. Zostaje zatrzymany przez milicjantów na lotnisku Wnukowo z biletem do Nalczyku w ręku i oskarżony o „chuligaństwo w stanie nietrzeźwym” po sprowokowanej bójce.

Eksplozje, chaos, pożar

Trzeciego września wydaje się, że rozwiązanie kryzysu jest bliskie. Około trzeciej nad ranem jest porozumienie o przyjeździe Maschadowa do Biesłanu i rozpoczęciu pertraktacji o wypuszczeniu zakładników. Ale w okolice szkoły przyjeżdżają dwa czołgi oraz więcej transporterów opancerzonych. Zebranych wokół milicjanci i żołnierze uspokajają, że szturmu na pewno nie będzie, a sprzęt wojskowy to standard w takich sytuacjach. W południe Dzasochow występuje przed rodzinami zakładników i mówi, że do rokowań powinni być włączeni nowi ludzie. I powinni przybyć do Biesłanu wieczorem. Około 12.40 terroryści zgadzają się, by czterej pracownicy ministerstwa ds. nadzwyczajnych wynieśli ciała 21 zakładników zabitych już podczas pierwszego dnia ataku.

Gdy mężczyźni zbliżają się do budynku szkoły następuje wybuch w sali gimnastycznej. Jest 13.03. Po chwili druga eksplozja, który rozsadza część ściany i wybija okna. Te dwa wybuchy zabijają i ranią wielu zakładników stłoczonych w sali. Ci, którzy są w stanie chodzić, zaczynają uciekać przez wyrwę w ścianie. Terroryści natychmiast strzelają do funkcjonariuszy resortu ds. nadzwyczajnych, zabijając dwóch z nich. Zgodnie z oficjalną wersją śledztwa, pierwsze eksplozje były wywołane przez „naćpanych terrorystów”, którzy trzymali stopy na zapalnikach materiałów wybuchowych.

Dzięki mediacji Auszewa 2 września udało się uwolnić część zakładników
Dzięki mediacji Auszewa 2 września udało się uwolnić część zakładników Wikipedia

Jednak w sądzie, podczas procesu schwytanych terrorystów, wyszło na jaw, że pierwsze eksplozje to nie detonacja ładunków wybuchowych zainstalowanych w sali gimnastycznej, a ostrzał szkoły z miotacza ognia Trzmiel i dwóch granatników. Zrobili to specjalsi FSB rozlokowani na dachach pobliskich budynków. Wystrzelony z Trzmiela granat termobaryczny był przyczyną pierwszego wybuchu. Pocisk z granatnika RPG-6 to był drugi wybuch. Po około 20 minutach słychać było trzecią eksplozję – to też pocisk z RPG. Zaczyna płonąć dach sali gimnastycznej. Z zeznań zakładników wynika, że ładunki wybuchowe, rozwieszone pod sufitem przez terrorystów, nie zostały zdetonowane. Wybuchły dopiero po około godzinie, pod wpływem wysokiej temperatury.

W stronę szkoły jadą czołgi i transportery opancerzone, pojawiają się helikoptery. Na pomoc zakładnikom rzucają się krewni, wielu z nich jest uzbrojonych. Zaczynają wyciągać rannych, jednocześnie ostrzeliwując się chaotycznie. Około godz. 13.40 do sali gimnastycznej zaczyna wchodzić specnaz. Wokół mnóstwo rannych, zabitych. Ok. godz. 15.20 - po ponad dwóch godzinach od rozpoczęcia szturmu i pożaru - podjeżdżają pierwsze wozy strażackie. Strażacy zaczynają gasić szalejący już na dobre ogień. W tym czasie zapada się dach sali gimnastycznej. Gaszenie płomieni trwa kilka godzin, nazajutrz strażacy wyniosą z sali 116 spalonych ciał, głównie dzieci.

Oficjalna – fałszywa – wersja

W nocy 4 września do Biesłanu przyjeżdża prezydent Władimir Putin. Rozmawia z rannymi. Obrazki w telewizji przypominają te sprzed dwóch lat, po Dubrowce. Podczas narady w sztabie operacyjnym prezydent wyraża współczucie krewnym ofiar i w orędziu do narodu zapewnia, że dowodzący akcją nie planowali szturmu. Według oficjalnej wersji szturm na szkołę nastąpił, gdy terroryści zdetonowali bombę, wybuchł pożar na sali gimnastycznej i zaczęto dobijać ratujących się ucieczką zakładników. Tyle że trzy niezależne ekspertyzy, zresztą oficjalnie włączone do akt śledztwa, zaprzeczają sobie, jeśli chodzi o to, jaki był mechanizm ładunków wybuchowych, jaka moc, gdzie dokładnie, w którym punkcie sali eksplodowały. Co najciekawsze, w materiałach śledztwa są zeznania saperów wojskowych, mówiących, że ładunki założone przez napastników eksplodowały dużo później, pod wpływem wysokiej temperatury (pożar).

Zakładnicy, członkowie parlamentarnej komisji Osetii Północnej oraz członek federalnej komisji parlamentarnej, deputowany Dumy Jurij Sawieljew (jeden z najlepszych ekspertów w Rosji w obszarze fizyki i spalania eksplozji) przedstawili najbardziej wiarygodną wersję. Pierwsze eksplozje były wynikiem ostrzału szkoły z miotaczy ognia Trzmiel i z przeciwpiechotnych reaktywnych granatników, które mają na wyposażeniu specnazowcy Alfy i Wympieł. Sawieljew, były wieloletni rektor Instytutu Mechaniki Wojskowej, w swoim ponad 700-stronicowym raporcie podważył wszystkie tezy oficjalnego raportu komisji. Zdecydowaną większość ludzi w Biesłanie zabili nie terroryści, ale żołnierze 58. Armii i specnaz FSB, posługując się podczas szturmu ofensywną bronią używaną zwykle w warunkach polowych: odrzutowymi miotaczami ognia, granatnikami, czołgami.

Znikający terroryści

Budynek wypełniony po brzegi cywilami, głównie dziećmi, atakowali ludzie nieprzeszkoleni w odbijaniu zakładników. Zginęły 334 osoby, w tym 186 dzieci. Rannych zostało ponad 800 osób, wielu zakładników miało ciężkie rany. Zginęło 10 z 329 uczestniczących w szturmie funkcjonariuszy specnazu FSB. Zginęli dwaj zabici przez terrorystów pracownicy ministerstwa ds. nadzwyczajnych. Siły rosyjskie zabiły 31 terrorystów, jeden - Nurpasza Kułajew - został złapany, osądzony i skazany na karę śmierci, z powodu moratorium na jej wykonywanie zamienioną na dożywocie. Ale to oficjalne dane – bo przecież napastników było znacznie więcej niż 32. Szturmujący ostrzelali tę część szkoły, gdzie przebywali zakładnicy i terroryści. Ci, którym udało się wybiec na zewnątrz, padali trafiani kulami. Z zewnątrz, nie z wewnątrz. Według Sawieljewa z pożaru uratowało się od 300 do 350 zakładników. Spośród nich od kul szturmujących padło 106-110. Zginęło też 13 szeregowców z FSB i milicji, którzy rzucili się pomoc uciekającym zakładnikom. Ale według oficjalnej wersji to terroryści strzelali w plecy uciekającym.

Te części szkoły, które ocalały z pożaru zaraz po paru godzinach zaczęto wieczorem burzyć miotaczami ognia, potem pociskami czołgowymi, wreszcie z moździerza. Na koniec gruzy zalano wodą z hydrantów. W nocy wywożono gruzy do rowu w okolicach Biesłanu. Ludzie znajdowali tam potem fragmenty ciał i rzeczy zakładników. Na miejscu znaleziono zwłoki tylko 31 terrorystów. Zakładnicy i świadkowie w pierwszych godzinach po uwolnieniu twierdzili, że kilkunastu terrorystów mogło uciec z budynku, ponieważ już drugiego dnia wielu z nich zdjęło maski, ścięło brody i przebrało się w dresy. Wielu terrorystów zniknęło ze szkoły, nie znaleziono ich wśród zabitych. Ci, którzy zginęli, byli często zabijani lub dobijani strzałami z bliska w twarz, by utrudnić identyfikację. Zresztą generalnie bezpośrednią przyczynę zgonu ofiar w szkole ustalano poprzez „ogląd ciał” - co stanowi poważne naruszenie prawa. Nie było sekcji zwłok. Nie było więc dokładnych powodów śmierci.

Kto odpowiada za masakrę?

Terroryści zaminowali jedynie salę sportową. Inne części szkoły były wolne od ładunków wybuchowych. Zakładników rzeczywiście początkowo trzymano tylko w sali. Ale po pierwszych wybuchach terroryści przeprowadzili wielu do innych pomieszczeń. Potem, po szturmie, w sali sportowej znaleziono 116 ciał zakładników. W innych, niezaminowanych punktach szkoły, było jednak jeszcze 208 zabitych zakładników. Wszyscy oni, jak też zapewne spora część tych w sali sportowej, zginęli w czasie szturmu, kiedy atakujący użyli granatników, miotaczy ognia i czołgów.

Kłamliwe też były twierdzenia, że po pierwszych wybuchach terroryści zaczęli strzelać w plecy uciekających zakładników. Kul z ciał zabitych nie wyjmowano i nie było ekspertyz balistycznych, ale dokładne wideo ze szturmu, praktycznie pokazujące wszystko minuta po minucie, nie pokazuje nawet przez sekundę, by terroryści strzelali w plecy uciekającym z sali ludziom. Po pierwszych wybuchach w sali nie było jeszcze pożaru. Pojawił się dopiero w efekcie późniejszego ostrzału szkoły, tak ze strony terrorystów, jak i specnazu FSB. Pierwsze ogniska płomieni w sali sportowej można było ugasić ze zwykłych gaśnic, ale dowodzący szturmem generał Tichonow kategorycznie zabronił strażakom wyjeżdżać do pożaru. Gasić pożar szkoły zaczęto dopiero po czterech godzinach, gdy płomienie praktycznie zniszczyły ślady pierwszych wybuchów (w tym na dachu sali) oraz ciała zakładników. Większość ze 116 zakładników znalezionych w sali, spłonęła do tego stopnia, że niemożliwe stało się ustalenie prawdziwej przyczyny śmierci (kula, wybuch czy ogień).

Kolejna kontrowersja to kwestia użycia czołgów T-72 podczas szturmu w chwili, gdy w szkole znajdowali się zakładnicy. Czołgi pojawiły się w pobliżu szkoły nad ranem, 3 września. Wielu świadków twierdziło, że zaczęły strzelać ok. godz. 15. Tak opisuje tę chwilę dziennikarz amerykańskiego „The New York Times”, Chris Chivers, który przeprowadził własne śledztwo w sprawie Biesłanu: „Z zewnątrz doniósł się głośny zgrzyt. Nad szkolnym płotem pojawiła się wieżyczka czołgu T-72. Lufa wypluła płomień, później gruchnęło. Cała fasada szkoły drgnęła, z sufitu poleciał kurz. Pocisk trafił w jedno ze szkolnych pomieszczeń”.

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

b
biskup
RUSKOWI N I G D Y NIE WIERZ!!!!!!!
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl