Dla mnie to przede wszystkim ukojenie... dla głowy. W zależności od kalendarza - czy jestem tuż przed startem, czy już po zawodach – spędzam na niej od półtorej do trzech godzin. Jakby nie patrzeć, jest to czasochłonna robota. Ale też okazja do zupełnego oderwania się od świata. Jestem tylko ja i rower; trochę sobie pomyślę, zmęczę się, a kalorie lecą. Mogę więc zjeść – i to z apetytem – nawet obfitą kolację.
Przy takim wysiłku, to znaczy przy naprawdę bardzo aktywnym trybie życia na co dzień, nie muszę specjalnie pilnować diety. Co nie oznacza, że w ogóle nie przykładam do tego wagi, bo jednak zawsze spoglądam w... kalendarz. I w zależności od tego, ile dni pozostało do startu – decyduję co mi wolno, a co w danym momencie lepiej ominąć. Pewne też dzięki takiemu racjonalnemu podejściu jestem mocno wyżyłowany i nadmiar tkanki tłuszczowej zupełnie mi nie grozi.
Zasięgałem oczywiście opinii specjalistów w tym zakresie, ale teraz w kwestiach żywieniowych dba o mnie przede wszystkim żona. Jem dużo, ale zostałem tak wychowany, że to co jest zrobione w domu, od serca i jest prawdziwe, naturalne, to i świetnie potem smakuje. Bo jest zdrowe, dlatego sięgam po takie potrawy i produkty. Każdemu z czystym sumieniem mogę polecić takie podejście, bo mnie naprawdę służy!
A wracając do roweru – i godzin na nim spędzanych, to robota nie dla każdego. Ja także, gdybym miał wybierać inną dyscyplinę sportu, raczej nie zostałbym cyklistą. Co ja mówię – na pewno nie zostałbym kolarzem! Lubię pobyć sam ze sobą i z dystansem, odstresować się, wyczyścić głowę, przejechać zaplanowane kilometry i godziny, ale tym co naprawdę kocham jest motorsport. Wszelkiego rodzaju motocykle i samochody – to jest świat, który mnie kręci, i w którym czuję się najlepiej. Rower to odskocznia, jeden ze sportów uzupełniających. I tak pozostanie.
