Ad-Dauha, Katar
Światem w 2010 roku wstrząsną trzy duże konflikty: Baracka Obamy z bankami, Chin z Google oraz Iranu z całym światem - przewiduje Thomas L. Friedman.
Friedman to jeden z najbardziej wpływowych osób na świecie. Regularnie publikuje swe komentarze w "New York Times", za które trzykrotnie otrzymał Nagrodę Pulitzera. Jego książka "Świat jest płaski. Krótka historia XXI wieku" z 2005 r. powszechnie uważana jest za jedną z najważniejszych w tym stuleciu.
Studyjny wyjazd do Kataru zainspirował Friedmana do stworzenia prognoz na 2010 r. Już na wstępie swego felietonu zaznaczył, że zbyt wiele po nim się nie spodziewa. Ale niewiele nie oznacza nic - wymienił więc trzy kwestie, które powinny zdominować obecny rok.
Ich omawianie zaczął od kwestii banków. I zaproponował, by stworzyć globalny system ich kontroli. Próbował go przeforsować Obama - ale odbił się od ściany. "Jedno można zagwarantować: większa niepewność banków oznacza mniej kredytów, a w konsekwencji wolniejsze wychodzenie z kryzysu i mniej miejsc pracy" - uważa Friedman. I podkreśla, że powoli, ale konsekwentnie należy wcielać metody kontroli międzynarodowego przepływu pieniędzy.
Innego rodzaju problem Friedman dostrzega w relacjach Chin i Google. Dla niego ten konflikt powinien być ostrzeżeniem dla Pekinu. "Tu nie chodzi o to, że w USA też są hakerzy, którzy mogą zaatakować chińskie portale. Bardziej chodzi o to, że ten przykład może zniechęcić inne amerykańskie koncerny do inwestowania w Azji. A to oznacza dla Chin kłopoty" - pisze. Napięcie wokół amerykańskich dostaw broni na Tajwan połączone z problemem Iranu, który dąży do zbudowania atomowej bomby, może sprawić, że geopolityka w tym roku będzie wszechobecna. "A to nie ułatwi wychodzenia z kryzysu" - konkluduje Friedman.
Akra, Ghana
Początek roku 2010 stał się dla Friedmana pretekstem do wybiegnięcia myślą do przodu, natomiast dla Kofiego Akosaha-Sarponga to moment, w którym można podsumować kończącą się dekadę. Ghański publicysta podsumowuje je jednym zdaniem: nauczyliśmy się myśleć.
Dla Sarponga symbolem początku XXI wieku jest George Ayittey, ghański ekonomista, którego magazyn "Foreign Policy" umieścił w 2009 r. na liście stu najbardziej wpływowych intelektualistów świata. W ten sposób stał się on symbolem zmian, jakie zaszły w Ghanie. Sarpong nie ma wątpliwości, że w tym czasie jego ojczyzna (podobnie zresztą jak cała Afryka) weszła w epokę oświecenia. "Najpierw przeżyliśmy afrykański renesans, kiedy skutecznie ożywiliśmy własną tradycję i wykorzystaliśmy ją jako motor postępu. Teraz uczymy się korzystać z rozumu" - zaznacza.
Jednak fakt że, w Afryce nastała era rozumu, nie oznacza, że ten kontynent wyszedł już na prostą. Przede wszystkim ciągle widać konserwatystów, którzy nie dostrzegli kierunku zmian. Poza tym Afryka cały czas nie umie się uporać z demonami przeszłości: niewolnictwem i kolonializmem.
Zamiast przestawić się na sposób myślenia w kategoriach globalnych, trwa rozdrapywanie ran. Dziś to największy hamulec w rozwoju Afryki.
Cambridge, USA
O ile dla Afryki problemem jest nieumiejętność dostosowania do współczesności, to dla świata brak bliskiej współpracy między USA i Chinami - uważa Niall Ferguson.
Ten historyk związany z Uniwersytetem Harvardzkim jest autorem terminu "Chi-meryka". Oznacza on bliską współpracę Chin i Ameryki, które wspólnie stanowią motor napędzający światową gospodarkę. Jak wyliczył Ferguson, od 2006 r. oba te państwa wytworzyły 50 proc. globalnego wzrostu PKB. Szczególnie korzystają na tak bliskiej współpracy Chiny, które regularnie notują kilkunastoprocentowy wzrost gospodarczy. Nie zahamował go nawet ostatni kryzys gospodarczy.
Jednak Ferguson nie ma wątpliwości, że ten model współpracy niedługo się wyczerpie. "Przede wszystkim dlatego, że opiera się ona na zasadzie, że USA wydają, a Chiny oszczędzają. Taki stan rzeczy nie może trwać wiecznie" - zaznacza historyk. Taki model kooperacji gospodarczej musi się w końcu wyczerpać. Przyśpieszyć to może sytuacja polityczna. USA blisko współpracują z Tajwanem (właśnie sprzedały im broń o wartości 6,4 mld dolarów), co może przełożyć się na oziębienie stosunków z Pekinem.
Ale nieuniknione zmiany nie mogą doprowadzić do zakończenia historii Chi-meryki. "Na całe szczęście zasady wolnego handlu pomagają rozładować wiele konfliktów" - przewiduje.
Kopenhaga, Dania
Pertti Joenniemii, duński politolog, uznał, że zamiast snuć rozważania o przyszłości globu, lepiej przeanalizować przeszłość. Cofnął się do 2008 roku i wojny Rosji z Gruzją. I postawił tezę: nie miał on takiego wpływu na losy świata, jak się powszechnie uważa.
Joenniemii jest analitykiem Duńskiego Instytutu Studiów Międzynarodowych (DIIS). W swojej rozbudowanej analizie porównał on konflikt gruziński do wojny w Kosowie. I natychmiast wskazał na różnice, które sprawiają, że ich obu nie da się zestawiać ze sobą. Przede wszystkim dlatego, że sprawa kosowska była zmartwieniem całego świata, natomiast wojna na Zakaukaziu nie.
Wprawdzie, po jej wybuchu w negocjacje pokojowe włączyła się Unia Europejska, ale jej celem było tylko przywrócenie pokoju, ładu sprzed jej wybuchu. Natomiast spór o Kosowo był de facto tworzeniem nowego światowego porządku. Choćby z tego powodu zestawianie tych dwóch konfliktów nie ma racji bytu.
Ale powodów, dla których wojna rosyjsko-gruzińska nie okazała się tak ważna jest więcej. Pierwsze komentarze po jej wybuchu mówiły, że powracamy do okresu z XIX wieku, kiedy o porządku międzynarodowym decydowała siła armii. W dodatku te komentarze wyrażano tonem zaskoczenia (bo nikt nie podejrzewał, że konflikty zbrojne w XXI wieku jeszcze wrócą) i strachu (bo zapanował strach, że wkrótce wojen będzie więcej). Ale szybko żaden z tych argumentów przestał mieć rację bytu. Nawet Rosja jakby przestraszyła się konsekwencji własnego czynu i tłumaczyła się, że do tego konfliktu doszło "przypadkiem".
Ostatecznie, ta wojna nie miała szerszych konsekwencji (oczywiście, dla świata, nie dla Gruzji). W żaden sposób nie miała wpływu na postzimnowojenny ład globalny - reasumuje Joenniemii.