Spis treści
Na długo przed tym, zanim rozpoczął się obecny rok, podkreślano, że będzie on rokiem wyborów. Przede wszystkim ze względu na skalę - do urn wyborczych poszło (albo pójdzie do grudnia) ponad połowa światowej populacji. Swoje robiła też ranga tych elekcji, bo chodziło o wyłonienie liderów w tak ważnych w skali globalnej państwach i organizacjach jak Indie, Rosja, RPA, Stany Zjednoczone czy Unia Europejska. Prawdziwa kumulacja.
Długo wydawało się, że ten efekt skali w nagłówkach medialnych z końca roku 2023 to przede wszystkim konsekwencja statystyki. Ale dziś widać, że nie. Sekwencja wyborcza ma naprawdę potencjał głębokiego przeorania rzeczywistości politycznej świata - przede wszystkim zachodniego. Niedawne eurowybory zakończyły się jasnym znakiem: reguły polityczne obowiązujące do tej pory w Europie przestają obowiązywać.
Rozwinięciem tego sygnału są obecne wybory we Francji i Wielkiej Brytanii. Zwieńczeniem całego procesu mogą się okazać wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych w listopadzie. Tego typu zmiany nigdy nie zachodzą od razu. Nie będzie jednego momentu w dziejach, który będziemy mogli uznać za jasną cezurę. W przyszłości historycy będą się spierać, który dzień należy symbolicznie uznać za moment przesilenia, za XXI-wieczny odpowiednik zamachu na Juliusza Cezara czy zburzenia Bastylii. W rzeczywistości chodzi o proces rozciągnięty na lata. Właśnie jesteśmy w jego środku.
Zaplanowane na pierwszy tydzień lipca wybory we Francji i Wielkiej Brytanii go nie przyspieszą - ale być może pozwolą jaśniej ocenić, w którą stronę rzeczywistość zmierza. Już choćby pod tym względem warto je starannie obserwować.
Kontestując establishment
Dziś w dyskusji o tym, jaka data może być graniczną, najczęściej powraca rok 2016. Wtedy odbyło się referendum, w którym Brytyjczycy opowiedzieli się za brexitem, natomiast wybory prezydenckie w USA wygrał Donald Trump szermującymi ostrymi antysystemowymi hasłami („osuszyć bagno”). Od tamtej pory koleje rywalizacji w świecie zachodnim między politykami głównego nurtu a tymi, którzy kwestionują status quo, stały się bardzo zawikłane.
Ale jedno nie uległo zmianie: od 2016 r. to napięcie stało się główną osią polaryzacyjną. Wszystkie inne elementy dyskusji politycznej znalazły się w jej cieniu - nawet tak ważne sprawy, jak zmiany klimatyczne, kryzys migracyjny, pandemia czy wojna na Ukrainie, okazały się w dużej mierze elementem w sporze wzdłuż tej osi, a nie tematem samym w sobie, na nowo definiującym podziały. Dziś politykę w krajach zachodnich układa przede wszystkim wyraźnie rosnące niezadowolenie wyborców w USA i w krajach UE wobec decyzji podejmowanych przez elity. Obecnie najłatwiej rosnąć, zdobywać poparcie poprzez trafiające do wyobraźni hasła kontestujące establishment. Wszystko inne znajduje się w cieniu tych emocji. Świetnie to widać przy okazji obecnych wyborów we Francji i w Wielkiej Brytanii.
Piszę te słowa nie znając ich końcowych rezultatów - ale nawet przed ich ogłoszeniem wiadomo, że nie okażą się one rozstrzygające. Dziś główne obozy są na tyle silne, by być w stanie zablokować rywali - ale zbyt słabe, by zdołać samodzielnie zbudować coś konstruktywnego. W efekcie świat zachodni zmierza w kierunku całkowitego paraliżu. Może on mieć różny kształt; we Francji przyjmie formę parlamentu niezdolnego do wyłonienia trwałej większości, w Wielkiej Brytanii całego ciągu przedterminowych wyborów, w USA postać głębokiej polaryzacji uniemożliwiającej zbudowanie politycznej zgody wobec jakiejkolwiek właściwie kwestii. Ale efekt końcowy będzie ten sam. I wszędzie będzie trwało oczekiwanie na zdarzenie, które przyniesie efekt przesilenia, resetu systemu. Tyle że dziś nikt nawet nie ma pomysłu, co ten efekt mogłoby wywołać.
Brytyjska kwadratura koła
Zejdźmy poziom niżej, przyglądając się z bliska decyzjom, które przy urnach podejmują Brytyjczycy i Francuzi. Wielka Brytania znalazła się w politycznym impasie od czasu brexitu. Wcześniej dyskusja o tym, czy wychodzić z UE, czy nie, tak rozpalała Brytyjczyków, że na inne tematy zwyczajnie nie starczało przestrzeni w debacie publicznej. Po referendum tematem numer jeden stała się dyskusja o tym, w jaki sposób wychodzić - czy podpisywać umowę handlową, czy wprowadzać wizy, jak narysować granicę między Irlandią i Irlandią Północną, itp. W skrócie: brexit zapełnił prawie dekadę życia politycznego na Wyspach, przy okazji przysłaniając wszystko inne. Ale gdy on wreszcie się dokonał, okazało się, że Wielka Brytania wcale nie ma się tak dużo lepiej poza UE. Hasło „odzyskać kontrolę” - tak atrakcyjne w czasie kampanii - nie przełożyło się na realne korzyści. Z kolei odcięcie od unijnego wspólnego rynku ewidentnie odbiło się na gospodarce. Oczywiście, Wielka Brytania to bogaty kraj z umiejętnie zdywersyfikowanymi zasobami i motorami wzrostu. To nie jest tak, że silnik całkiem przestał działać - ale wyraźnie przepaliły się w nim świece zapłonowe w połowie cylindrów. Kraj ugrzązł na mieliźnie, pogrążył się w apatii. Niby nie jest źle, ale też nie za bardzo widać przesłanki, na których można budować optymizm.
Rządzący od 2010 r. konserwatyści próbowali różnych rozwiązań - zmieniali premierów, proponowali różne rozwiązania gospodarcze, ale za każdym razem kończyło się tym samym: apatią. Dlatego Brytyjczycy uznali, że trzeba postawić na innego konia. Sondaże pokazują, że z czwartkowych wyborów zwycięsko wyjdzie Partia Pracy, a jej lider Keir Starmer zostanie premierem wyposażonym w silny mandat wyborczy. Będzie pierwszym laburzystą od czasu duetu Tony Blair-Gordon Brown, który przejmie ster rządów w kraju. Ale z jakim skutkiem? Prorokując w oparciu o obecne przesłanki, trudno się spodziewać sukcesu. Oczywiście, początek będzie spektakularny, ale już po kilku miesiącach zaczną się schody.
Z dwóch powodów. Po pierwsze, Starmer nie ma tej lekkości, za którą Brytyjczycy tak kochali Blaira. Tony Blair ze swoją koncepcją "Trzeciej drogi" świetnie wpisał się w oczekiwania wyborców na początku XXI wieku. Był kwintesencją ówczesnego establishmentu w najlepszym tego słowa znaczeniu. Uosabiał sobą to, co Brytyjczycy chcieli widzieć sami w sobie - i oni długo mu wierzyli, że ich kraj jest naprawdę tak nowoczesny, silny, wpływowy. Ale dziś tak naprawdę nie wiadomo, w jaki sposób Starmer mógłby sobą uosabiać te cechy. W Wielkiej Brytanii brexit dokonał jednego - sprawił, że dziś w tym kraju nie da się powiedzieć, kto stanowi establishment, a kto go kontestuje. Pod tym względem panuje totalny chaos. To skomplikuje życie Starmerowi, tym bardziej że jego premierostwo nie jest nawet w części tak starannie przygotowane od strony marketingowej, jak było przywództwo Blaira.
Na to jeszcze nakładają się - i to drugi powód - strukturalne problemy Wielkiej Brytanii. Ona tkwi w polityczno-gospodarczym impasie. Starmer będzie go próbował przełamać poprzez próbę renegocjacji warunków współpracy z UE, pewnie podejmie próbę wejścia z powrotem na wspólny unijny rynek. Tyle że nie ma żadnej gwarancji sukcesu. Poza tym nie ma żadnej zgody wśród Brytyjczyków na to, by z Unią się znów wiązać. Starmer będzie więc próbował nadgryźć to europejskie ciastko, a jednocześnie będzie ciągle głośno powtarzał, że nawet nie zerka w stronę talerzyka, na którym to ciastko leży. Kwadratura koła.
Taką kwadraturę przełamać bardzo trudno. W dodatku w kampanii Starmer nie pokazał żadnego pomysłu, który by temu służył. Przed wyborami on grał najprostszymi hasłami o tym, że konserwatyści się wypalili i że czas na zmianę. Ta zmiana nadchodzi - ale bardzo szybko po niej może nadejść rozczarowanie. Brytyjczycy znów pogrążą się w apatii, marazmie - a konserwatyści, wykorzystując ten nastrój, będą dążyć do przedterminowych wyborów. Dziś takie wewnętrzne zakleszczenie polityczne wydaje się być najbardziej prawdopodobnym efektem obecnych wyborów - chyba że Starmer rzeczywiście skutecznie przełamie pat w relacjach z UE. To jego jedyna szansa.
Francuzi w potrzasku
Wielka Brytania układa swoją politykę na nowo po tym, jak dokonała jej głębokiego resetu referendum brexitowym - i na jej przykładzie widać, jak mocny chaos niesie ze sobą unieważnienie wcześniejszych punktów odniesienia, sytuacja, gdy politycy głównego nurtu wymieszają się z tymi, którzy stworzony przez nich system kontestowali. Właśnie podobny proces przechodzi polityka francuska. Robi to w zupełnie inny sposób niż Brytyjczycy, bo też tradycje polityczne nad Sekwaną są inne niż nad Tamizą, lokalna specyfika również odmienna. Ale efekt ten sam - Francuzi właśnie wchodzą w okres mocnego chaosu bez widocznej ścieżki, jak z niego wyjść.
Na razie politycy głównego nurtu trzymają się mocno - potwierdziły to dwa wyraźne zwycięstwa w wyborach prezydenckich Emmanuela Macrona. Ale na jego wygrane nakładał się inny trend - coraz silniejsza pozycja polityczna Marine Le Pen. Ona, a przed nią jej ojciec, od dawna próbowali przekonywać Francuzów, że inna polityka jest możliwa. Przez trzy dekady odbijali się od muru obojętności, ale ostatnie pięć lat to coraz więcej sygnałów, że ten mur coraz mocniej pęka. Czy już pękł? Jeszcze nie całkiem. Partia Le Pen wygrała wprawdzie wybory do Parlamentu Europejskiego (zdobyła dwa razy więcej głosów niż ugrupowanie Macrona), zwyciężyła również w wyborach parlamentarnych, ale wcale to nie oznacza, że przejmuje władzę.
Konsekwencja francuskiej konstytucji. Charles de Gaulle ją napisał w 1958 r. w taki sposób, by zapewnić sobie możliwie jak najszerszą władzę, a przy okazji uniemożliwić małej, ale groźnej partii komunistycznej uzyskanie wpływów politycznych. W praktyce wygląda to tak, że deputowani do Zgromadzenia Narodowego są wybierani w jednomandatowych okręgach. Przy dużym rozproszeniu partyjnym francuskiej sceny politycznej trudno jest niewielkiemu ugrupowaniu bez zdolności koalicyjnej zdobyć mandat. Przez lata ofiarą tego systemu padała partia Le Penów. I w tym roku będzie podobnie. Wszystko wskazuje na to, że Zjednoczenie Narodowe, partia, na której czele stoi obecnie Jordan Bardella, ale której nieformalnym liderem jest właśnie Le Pen, wyjdzie z tych wyborów zwycięsko, ale nie zdoła zdobyć wystarczająco dużo mandatów, by samodzielnie rządzić.
Pozostałe głosy zgarną ugrupowanie Macrona oraz skrajnie lewicowa koalicja z Jean-Lukiem Mélenchonem na czele. Pytanie raczej brzmi: czy Macron i Mélenchon zdołają zawrzeć jakąś formę sojuszu przedwyborczego (przed wyborami otoczenie Macrona wykluczyło jakąkolwiek możliwość współpracy), czy szczytem możliwości Francji stanie się rząd mniejszościowy i osobiste rządy Macrona (konstytucja z 1958 r. mu to umożliwia). Dziś każde rozwiązanie jest możliwe. Premierem kraju może zostać Bardella, ale równie dobrze może nim być ktoś ustalony przez duet Macron-Mélenchon. Tak samo prawdopodobny jest scenariusz, zgodnie z którym brakuje większości do jakiegokolwiek rządu. Ale choć każda z tych opcji wydaje się być radykalnie odmienna od pozostałych, to w rzeczywistości wszystkie mają wspólny mianownik: brak możliwości stworzenia trwałego ładu.
W przypadku braku większościowego rządu odpowiedź na pytanie, dlaczego trwały ład jest niemożliwy, jest oczywista. Ale w pozostałych dwóch przypadkach stanie się tak samo. Jeśli bowiem Bardella zostanie premierem, będzie skazany na walkę z silnym w uprawnienia konstytucyjne prezydentem, którego dodatkowo wspierać będą media i instytucje państwa. Gdyby natomiast uformował się inny rząd, to on będzie musiał się mierzyć z bardzo silną opozycją, którą stworzy uskrzydlone zwycięstwem wyborczym Zjednoczenie Narodowe. Czwartego wyjścia nie widać - chyba że rzeczywiście zaczną być realizowane tak kosmiczne scenariusze, jak ten mówiący, że Macron uchwali VI Republikę i przedstawi nową konstytucję.
W Bułgarii właśnie rozpisano siódme wybory w ciągu czterech lat. Niedawno przez serię przedterminowych elekcji przechodziły Hiszpania i Izrael. Póki dotyczy to krajów znajdujących się w drugim szeregu światowej polityki, nie ma to szerszych konsekwencji. Ale teraz w podobnej sytuacji mogą się znaleźć także Francja i Wielka Brytania. Mówimy o państwach będących członkami stałymi Rady Bezpieczeństwa ONZ, jednymi z nielicznych na świecie wyposażonych w broń atomową. Chaos polityczny w tak ważnych krajach będzie miał głębokie reperkusje na całym globie. A przecież za chwilę turbulencje dotkną Stany Zjednoczone. To wszystko zapowiada głębokie zmiany polityczne w krajach wolnego świata. Ale faza przejściowa między jednym porządkiem a drugim może się okazać szalenie niebezpieczna. I to zagrożenie dotyczy również Polski.
