O godzinie 14 w poniedziałek, 16 marca, do namiotu straży granicznej ustawiła się niewielka kolejka pieszych. Większość z nich ma ubrane maseczki. Cierpliwie czekają na kontrolę i wypełniają karty lokalizacyjne. Mają przy sobie walizki, torby, plecaki. Opalone twarze zdradzają, że wrócili z odległych zakątków świata.
Na murku, tuż przy szklanych pawilonach siedzi 3 młodych ludzi. Pytamy skąd wracają.
_- Lecimy z Kambodży. Planowo mieliśmy lądować w Warszawie, ale odwołano nam loty. Więc polecieliśmy do Moskwy, z Moskwy do Berlina i stamtąd już pociągiem do Frankfurtu nad Odrą. No i teraz musimy tylko dostać się do Łodzi - _mówi Marta.
- Totalna dezorganizacja. Miały być loty czarterowe, ale bilety na nie wyprzedają się w mgnieniu oka. Więc nie czekaliśmy i szybko wróciliśmy do kraju. Chociaż najchętniej byśmy zostali za granicą. Tam jest taki spokój, nikt nie panikuje. Tutaj od razu zalała nas fala informacji - dodaje Bartek.
Z Martą i Bartkiem czeka też Paweł z Wrocławia. - Wracam z Filipin. Zabrałem koledze trochę rzeczy, bo sam nie wie kiedy będzie mógł wrócić do kraju - dodaje.
Uśmiechnięci, pełni optymizmu ruszają w dalszą drogę.
Lekarze wracają z urlopów. Są tu potrzebni
Z namiotu straży granicznej wychodzą właśnie dwie dziewczyny. Na twarzy mają maseczki, wyglądają na zmęczone. - Przyleciałyśmy z Kuby. Za nami długa podróż. W ambasadzie nie mogłyśmy się nic dowiedzieć, nikt nic nie wiedział. Nikt nie chciał nam pomóc, prócz naszych znajomych i rodziny. Musiałyśmy same kupić bilety, doleciałyśmy do Düsseldorfu - tłumaczy Monika.
- Jesteśmy lekarkami. Byłyśmy zmuszone skrócić wakacje o tydzień i jak najszybciej przyjechać do kraju, poddać się kwarantannie i wrócić do pracy, bo jesteśmy tu teraz potrzebne - dodaje Ania.
Dziewczyny przyznają, że chciały skorzystać z lotów czarterowych, jednak zanim zdążyły się zorientować, na lot zarejestrowało się już tysiąc osób. - W ambasadzie powiedzieli nam, że nie mamy co liczyć na powrót do domu w ciągu 2 tygodni, jeśli chodzi o czartery. Za bilet powrotny zapłaciłyśmy więc 3900 złotych. A oryginalny bilet w dwie strony kosztował nas 2 tys. złotych - mówią.
,,Tu pierwszy raz nas skontrolowano"
Z urlopu na Sri Lance wrócili również Ania i Piotrek. - Przylecieliśmy do Monachium, bo do Berlina nie było już biletów. Mieliśmy wracać dopiero w niedzielę. Dostaliśmy tylko informację, że lot jest odwołany. Tylko tyle. Na lotnisku jedna, wielka niewiadoma. Nikt nie wiedział co zrobić. Pierwszy raz temperaturę zbadano nam właśnie tutaj, w Słubicach. Nie wypełnialiśmy po drodze też żadnych papierów - przyznają.
Ania i Piotrek planowo mieli przylecieć do Warszawy na Okęcie. - Tam by nas zbadali i kolega odwiózłby nas do domu. A tak musieliśmy przelecieć pół świata, żeby teraz wsiąść do pociągu i dostać się do stolicy. Nie chcemy nikogo narażać, ale nie mamy innego środka transportu, by wrócić do Warszawy - wyznają nam.
Wszyscy nasi rozmówcy zgodnie przyznali, że na lotniskach panuje harmider. Nikt nie chce im pomóc, a loty czarterowe są bardzo drogie. Po przekroczeniu granicy większość z nich odetchnęła z ulgą, że udało im się wrócić.
Mieszkańcy się boją
Słubiczanie są jednak zaniepokojeni całą sytuacją. Boją się, że podróżni mogą być zakażeni.
- Zamknęliśmy granicę po to, by Polacy wracający do kraju zbierali się w jednym miejscu, właśnie w Słubicach? Stąd i tak muszą dostać się na drugi koniec Polski! Po drodze pójdą do sklepu, by zrobić zakupy na podróż, a później wsiądą w autobus lub pociąg. Ta procedura jest totalnie nieprzemyślana! - mówią oburzeni mieszkańcy.
RAPORT
KORONAWIRUS W LUBUSKIEM. PRZECZYTAJ
WIDEO: Koronawirus w Polsce – co to dla nas oznacza? Z mitami rozprawia się lekarz rodzinny dr Michał Sutkowski
źródło: Dzień Dobry TVN/x-news
