Przypomnijmy, że do zatrzymania Anny Ekert-Tyszewicz doszło 14 listopada 2019 roku, w tym samym dniu została zwolniona. Kobieta idąca na końcu pochodu miała nie usłyszeć informacji o rozwiązaniu marszu niepodległości (zwanego we Wrocławiu Marszem Polaków), na którego czole trwała rozróba. Jak sama podkreśla, ona i jej rodzina w marszu uczestniczyli pokojowo.
Pani Anna, pracująca wówczas w szkole jako księgowa, została wyprowadzona przez policję z miejsca pracy. Dodatkowo, gdy już zabrano ją na komisariat, poddano ją rewizji osobistej - kazano jej się rozebrać do naga i ukucnąć.
- Po czasie, za sprawą pisma z policji, z urzędu zostało wszczęte przeciwko nam postępowanie o ograniczenie - jako rodzicom - praw do naszego syna - relacjonuje pani Anna.
Kobieta nie została wezwana na komisariat celem złożenia zeznań. Policjanci znali jej adres zamieszkania, ale postanowili zatrzymać ją w miejscu pracy na oczach współpracowników i małoletnich uczniów.
- To był dopiero początek - przekonywał w mowie końcowej jej obrońca. - Potem policja postanowiła wysłać do sądu rodzinnego pismo, w którym sugerowano, że dziecko jest przez panią Annę źle wychowywane. W miejscu jej zamieszkania pojawiły się pracownicy socjalni, którzy robili z sąsiadami wywiady odnośnie rodziny pani Anny. Pracodawca zmienił grafik godzin jej pracy, przez co po czasie musiała się zwolnić, a w rezultacie, czując się szykanowana i napiętnowana, opuścić Wrocław i wyjechać do Warszawy.
Pani Anna nigdy nie była karana, tak samo zresztą, jak jej partner Krzysztof, ojciec dziecka. Oboje pracują. Oboje biorą udział w marszach organizowanych na 11 listopada.
- Na takich pochodach są akty wandalizmu, których nie popieramy - zapewnia pani Anna. Zapytana, dlaczego jej partner i syn znajdowali się na czole marszu, co miało być powodem ich zatrzymania, odpowiada: - Mój partner poszedł zapytać policję dlaczego nie możemy iść dalej. I w tym momencie funkcjonariusz zaczął go szarpać.
Anna Ekert-Tyszewicz dość późno złożyła zażalenie na działania policji. 4 kwietnia 2022 sąd przychylił się do niego i zasądził na rzecz wnioskodawczyni 7 tysięcy złotych zadośćuczynienia, krytycznie oceniając działania mundurowych i prokuratury z roku 2019. Policja odwołała się jednak od wyroku w maju br., sugerując, że sprawa jest przedawniona.
Prokurator pokreślił, że popiera apelację policji, bo sprawa faktycznie przedawniła się o półtora roku.
- Z zarzutami wobec policji nie można się nie zgodzić - przyznał w mowie końcowej prokurator. - To odszkodowanie należy się wnioskodawczyni. Jako prokurator, czyli osoba, która stoi na straży prawa, uważam jednak, że nie ma uzasadnienia dla którego profesjonalny pełnomocnik złożył wniosek o odszkodowanie półtora roku po umorzeniu dochodzenia. Z przykrością stwierdzam, że ta apelacja jest słuszna, a sprawa uległa przedawnieniu.
Anna Ekert-Tyszewicz w środę (26 października) składała w sądzie wyjaśnienia. Odniosła się do kwestii przedawnienia, uzasadniając, dlaczego tak późno złożyła zażalenie.
- Zwlekałam bo oprócz sprawy karnej toczyło się wobec mnie i mojego partnera postępowanie rodzinne o ograniczenie nam praw do wychowywania dziecka. Z tego wszystkiego co zaszło otrząsnęłam się dopiero w styczniu 2021 r. kiedy sprawę wobec mnie i partnera oddalono - tłumaczyła.
26 października 2022 r. w Sądzie Apelacyjnym we Wrocławiu zapadł wyrok, w którym sędzia Maciej Skórniak utrzymał w mocy wyrok sądu pierwszej instancji.
- Prokuratura podniosła dziś ważną kwestię. W naszej ocenie termin faktycznie został przedawniony. Sąd podziela jednak argumenty, że tego terminu nie trzeba zachowywać ze względu na okoliczności sprawy. Ocena zarzutów przedawnienia została dokonana w kontekście zasad życia społecznego. Te argumenty pozostają zasadnicze. Pani nienadmiernie uchybiła terminowi i do tego czuła się szykanowana - mówił w uzasadnieniu sędzia Maciej Skórniak.
- Sąd bardzo życzliwie podszedł do kwestii formalnych, czyli do przekroczenia terminu - ocenia wyrok prokurator Waldemar Kawalec. - Niemniej, drastyczne okoliczności zatrzymania, uznane za nieprawidłowe, i zasady życia społecznego wskazują na to, żeby to odszkodowanie zasądzić - mówi.
Choć początkowo Anna Ekert-Tyszewicz zawnioskowała o 30 tysięcy złotych, które chciała przeznaczyć na rzecz stowarzyszenia Solidarność Walcząca, ostatecznie otrzymała 7 tysięcy złotych, jako zadośćuczynienie dla niej samej.
- Mnie nie chodziło o pieniądze, tylko o mój honor - podsumowuje dzisiejszą, prawomocną decyzję sądu. - Kwotę, którą otrzymałam i tak chcę przeznaczyć na SW.
Na sali sądowej nie pojawili się przedstawiciele policji.
- Nikt od nich mnie za to wszystko nie przeprosił. A ktoś powinien - mówi pani Anna.
