Konrad Rekucki, lekarz rezydent z Opola: "Walczymy o sensowny system ochrony zdrowia w Polsce"

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Konrad Rekucki: - Wstyd o tym mówić, ale niektóre szpitale przypominają ten z serialu „Daleko od noszy”.
Konrad Rekucki: - Wstyd o tym mówić, ale niektóre szpitale przypominają ten z serialu „Daleko od noszy”. Sławomir Mielnik
Nie pozwólmy dłużej uciekać lekarzom do pracy za granicą - mówi Konrad Rekucki, lekarz rezydent na kardiologii USK w Opolu, członek Porozumienia Rezydentów.

Jest pan na drugim roku rezydentury, a więc wciąż na początku zawodowej drogi. Podręcznikowa wiedza wystarcza do uprawiania tego zawodu?

Żaden podręcznik medycyny nie mówi, że jeśli nie da się ustalić jakichś danych pacjenta, który nie ma rodziny, to trzeba dzwonić do wójta wsi, z której on pochodzi. Nie sądziłem, że to będzie jedna z pierwszych rzeczy, których się nauczę jako lekarz. Przy niedoborach lekarzy to chyba nie jest najszczęśliwszy sposób wykorzystania ich wiedzy.

Dlaczego lekarz musi w ogóle ustalać dane pacjenta? Lekarz ma diagnozować i leczyć.

Ale bywa tak, że przygotowuje do wypisu starszego pacjenta i nagle okazuje się, że ten nie ma rodziny, która mogłaby się zaopiekować. Trzeba więc załatwić takiemu pacjentowi zakład opiekuńczo-leczniczy. Wtedy dla lekarza zaczyna się kilkudniowa odyseja poszukiwania miejsca, dzwonienia, pytania. Takie zadania powinien wykonywać pracownik socjalny, którego wykształcenie jest mniej kosztowne niż lekarza. W moim szpitalu nie ma takiego pracownika. Ktokolwiek zresztą się tym zajmuje, powinien mieć systemowy dostęp do informacji, gdzie takie miejsce szybko znaleźć. Ale tego też nie ma. Szok!

Inne sytuacje, gdy tłucze się głową w mur...

Codziennie przeraża mnie ilość dokumentacji, którą trzeba przygotować i wydrukować do wypisu. Przy dużej liczbie pacjentów bez przesady trzeba pół dnia spędzić przy komputerze. W wielu krajach, które umieją liczyć pieniądze lepiej niż my, powszechnie kształci się sekretarki medyczne. To one uzupełniają i drukują dokumentację medyczną i zostawiają lekarzowi jedynie do podpisu.

W najlepszym polskim szpitalu, bydgoskim centrum onkologicznym, jest ich ponad sto.

I tam lekarze skupiają się na leczeniu, a nie biurokracji. To nie jest jedyny przykład wykorzystania personelu medycznego do zadań, które nie powinny na nich spoczywać. Dramatycznie wprost obciążony jest personel pielęgniarski. Do tego stopnia, że prowadzi to do opóźnienia pewnych czynności z pacjentem. To też jest ściana, w którą tylko można walić czołem. Pielęgniarek jest mało i coraz mniej. Przyjmujemy pacjentów na oddział tak, jakby był on z gumy. To są ludzie coraz starsi, wymagający coraz większej opieki. Pielęgniarki nie są w stanie temu wszystkiemu podołać na czas. Często nasze zalecenia, które powinny być pilnie wykonane, mają takie opóźnienia, że stawia to pod znakiem zapytania ich skuteczność. I absolutnie nie jest to wina pielęgniarek, bo one nieraz poświęcają się w sposób dla mnie niewyobrażalny. Kolejny problem - niedobory sprzątaczek.

Jaki to ma związek z opieką nad pacjentem?

A właśnie, że ma. Kiedy z zatrudnionych na oddziale za psie pieniądze dwu sprzątaczek zostaje jedna, to przecież się nie rozdwoi. Jeśli mamy oddział z pacjentami, którzy nie do końca umieją zadbać o siebie, to kto jest na pierwszej linii frontu w środku nocy? Oczywiście pielęgniarki. Pracuję w szpitalu zaledwie rok i jest dla mnie upokarzające, że o takie rzeczy musimy się upominać. Wstyd o tym mówić, ale fakt, że się o tym nie mówiło, doprowadził do pełnej akceptacji takiego stanu rzeczy. Dlatego niektóre szpitale przypominają ten z serialu „Daleko od noszy”.

I dlatego rezydenci protestują?

Możliwości udawania, że nic się nie dzieje, powoli się wyczerpują. My od początku mówiliśmy, że przede wszystkim walczymy o znaczące zwiększenie nakładów finansowych na opiekę zdrowotną w Polsce. Tylko - były już - minister zdrowia, chcąc nas zdyskredytować, wmawiał opinii publicznej, że chcemy rozmawiać wyłącznie o pieniądzach i naszych zarobkach.

Ale kiedy ta „opinia publiczna” słyszy, że w Oleśnie i Kluczborku nie ma chętnych do pracy na internie za 15 tys. miesięcznie plus mieszkanie, to utwierdza się w przekonaniu, że jednak chodzi o pieniądze.

Tu się nakładają dwa problemy. Z jednej strony jest problem braku kadr, który nie ma nic wspólnego z protestem rezydentów. W Polsce jest po prostu za mało lekarzy i ten problem dotknął Olesno i Kluczbork, gdzie z braku kadry medycznej trzeba było zamknąć dwa oddziały chorób wewnętrznych. Druga kwestia to jest protest opt-out, polegający na wypowiadaniu przez rezydentów, ale też specjalistów, zgody na pracę ponad limit przewidziany przez kodeks pracy. W Opolu uczestniczą w tym lekarze kilku oddziałów szpitala na Witosa, dwu oddziałów na Katowickiej, szpitala powiatowego w Nysie i pojedynczych oddziałów w innych miejscach w regionie.

Protest miał być formą nacisku na władze, żeby wreszcie przejęły się sytuację w ochronie zdrowia. Jego skala nie jest jednak na tyle duża, by stał się to problem krajowy. Na razie wypowiadający opt-out przyprawiają o ból głowy jedynie dyrektorów szpitali, którzy gimnastykują się, by zapewnić ciągłość pracy oddziałów.

Władza na razie zadowala się przekonaniem, że każdy jakąś pomoc w końcu dostanie, a to, że 50 kilometrów od domu, to trudno. Cała historia naszych niedostatków w ochronie zdrowia polega właśnie na tym, że wszyscy skupiają się na doraźnym łataniu dziur. Oczywiście da się załatać grafiki dyżurowe w skali miesiąca, jeśli będą na to rzucone wszystkie środki. W jednym ze szpitali we Wrocławiu zabrano lekarzom wszystkie urlopy szkoleniowe i wypoczynkowe. Takich doraźnych pomysłów jest wiele w całym kraju, ale nasz protest zrodził się nie z potrzeby doraźnego załatwienia problemów bieżących, lecz konieczności rozwiązania problemów systemowych, dręczących nas od lat. Kwestia niskich pensji jest tylko jednym z nich. Czekamy z nadzieją na pierwsze spotkanie z nowym ministrem. Do tej pory słyszeliśmy głównie obraźliwe insynuacje. Teraz mamy nadzieję na nową jakość w rozmowach z Ministerstwem Zdrowia. Liczymy też na spotkanie z premierem.

O czym chcecie rozmawiać?

Dotychczasowe rozmowy upewniły nas w smutnym przekonaniu, że tam, na górze, nie zdają sobie sprawy z czegoś takiego jak ekonomia zdrowia. Że jak np. zlecimy badanie cholesterolu u 40-latka i przepiszemy mu tabletki, to za 20 lat być może on uniknie koronorografii, stentowania i wieloletniej rehabilitacji po zawale. W ogóle nie ma takiego myślenia, że można zabezpieczyć Polaków skuteczną profilaktyką. Druga sprawa, która nas martwi, to fakt, że nie wyciągamy wniosków z fatalnych prognoz demograficznych. Za 10 lat liczba ludzi powyżej 80. roku życia wzrośnie dwukrotnie. To oni najczęściej trafiają do szpitala - osoby z wieloma chorobami, biorące po kilkanaście leków dziennie, które jesteśmy już w stanie skutecznie leczyć z tych chorób, żeby żyli dłużej, tyle że to leczenie musi być prowadzone w znacznie lepszych warunkach niż obecnie. Na pewno nie w przepełnionych oddziałach, na których brakuje lekarzy i pielęgniarek. To są podstawowe problemy, które, jak pani widzi, nie są związane z pensją. Bardzo byśmy się ucieszyli, gdyby premier Morawiecki nam powiedział, czy ma te tematy w głowie i czy zwiększenie nakładów na zdrowie jest wśród jego priorytetów, bo przyjęta niedawno ustawa o zwiększeniu nakładów do 2025 roku de facto zamraża je do 2019 roku.

A jak zaradzić brakowi lekarzy? Od dosypania pieniędzy lekarzy nie przybędzie.

Nie do końca. Lekarzy jest mało, ale też pozwala się, by uciekali z systemu państwowego. I wcale nie chodzi tylko o wyjazdy zagraniczne. Jeśli specjalista chorób wewnętrznych - może taki z Kluczborka czy Olesna - idzie do pracy w firmie świadczącej usługi medyczne dla korporacji, bo tam zarabia trzy razy więcej niż w powiatowym szpitalu, to jest strata. Kiedy lekarz wykształcony do leczenia szpitalnego idzie pracować do podstawowej opieki zdrowotnej, to jest to marnotrawienie potencjału, który został wypracowany podczas jego szkolenia. Moim zdaniem nie wolno już wypuszczać kolejnych lekarzy z systemu, a być może odpowiednimi działaniami dałoby się ich z powrotem do niego wciągnąć. Tym bardziej że to właśnie w systemie państwowym w wielu specjalizacjach leży większa możliwość spełnienia zawodowego, niż w sektorze prywatnym. I żeby nie było nieporozumień - lekarze są w stanie pracować ponad 48 godzin tygodniowo, ale w normalnych warunkach, a nie u czterech pracodawców.

To jest ostatni dzwonek, by uratować nasz system ochrony zdrowia?

Moim zdaniem tak. Ostatnio nareszcie zwiększono limity przyjęć na studia. Za kilka lat pojawią się liczniejsze roczniki młodych lekarzy. Świetnie. Pytanie tylko, kto tych ludzi będzie dalej uczył, skoro obecnie średni wiek specjalisty to 55 lat. Jeśli lekarzy kończących teraz rezydentury, bez perspektywy finansowej w systemie państwowym, wypuścimy za granicę albo do sektora prywatnego, stracimy na tym wszyscy. I wtedy o zdrowie pozostanie nam się tylko modlić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Konrad Rekucki, lekarz rezydent z Opola: "Walczymy o sensowny system ochrony zdrowia w Polsce" - Plus Nowa Trybuna Opolska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl