Waszyngton, USA
Dążenie do pokoju na Bliskim Wschodzie stało się w Stanach Zjednoczonych religią, której wyznawcami zostają kolejne administracje zasiadające w Białym Domu. Czas zmienić wyznanie - wzywa Aaron David Miller w artykule otwierającym majowy numer ''Foreign Policy''.
To ważny głos w dyskusji o próbach osiągnięcia trwałego porozumienia między Izraelem a Palestyńczykami. Miller przez ponad 20 lat pracował bowiem w amerykańskim ministerstwie spraw zagranicznych, gdzie zajmował się sprawami Bliskiego Wschodu. ''W tym czasie proces pokojowy w tym regionie stał się czymś na kształt dogmatu. Setki razy pisałem moim zwierzchnikom, że należy zaprowadzić pokój na Bliskim Wschodzie, że można tego dokonać tylko w drodze negocjacji i że USAmuszą w nich pośredniczyć'' - podkreślał dyplomata. I to przekonanie trwało, mimo że zmieniali się amerykańscy prezydenci, a także - sama sytuacja w regionie.
Skąd bierze się taka postawa? ''Amerykanie to naród optymistów. Jesteśmy przekonani, że można uczynić świat lepszym. I wychodzimy z założenia, że lepiej rozmawiać, niż strzelać'' - pisze Miller. Właśnie to przekonanie miało sprawić, że Barack Obama wyznaczył własnego wysłannika do spraw Bliskiego Wschodu George'a Mitchella i polecił mu szukać sposobu na porozumienie między Izraelczykami a Palestyńczykami.
Kreatywność właśnie staje się cenna jak nigdy. Dzięki ostatniemu kryzysowi osoby, które błyszczą świetnymi pomysłami, mają w USA szansę na karierę od pucybuta do milionera
Oczywiście, podkreśla Miller, kwestia pokoju na Bliskim Wschodzie jest ciągle bardzo ważna. Przede wszystkim dlatego, że może stać się zapalnikiem, który doprowadzi do wojny - wystarczy przypomnieć, jak szybko doszło do starcia z Libanem w 2006 r. Ale mimo to USA powinny przestać poświęcać jej tyle czasu. Przede wszystkim dlatego, że Ameryka ma większe problemy, choćby w Afganistanie i w Iraku czy z programem atomowym Iranu.
''Rządzenie to sztuka wybierania. Trzeba umieć wyznaczyć priorytety, pilnować ich i szukać swojej szansy, zamiast walczyć z wiatrakami. Adziś proces pokojowy między Arabami a Izraelem to kawał solidnego wiatraka'' - uważa Miller.
Moskwa, Rosja
Kreml ciągle nie pozbierał się po własnej porażce w Afganistanie i w związku z tym omija szerokim łukiem amerykańską misję w tym kraju - uważają Dmitrij Trenin oraz Aleksiej Małaszenko.
Obaj autorzy, cenieni w Rosji politolodzy, przygotowali raport ''Afganistan. Spojrzenie z Moskwy'', w którym opisali działania w tym kraju z perspektywy rosyjskiej. Mimo że ten kraj nie odgrywa większej roli w kampanii afgańskiej, to takie spojrzenie jest niezwykle cenne - Amerykanie, ruszając do tego państwa w 2001 r., weszli w buty Rosjan. Ten kraj, jeszcze jako ZSRR, wysłał swoje oddziały do Afganistanu w 1979 r. Wycofał się z niego 10 lat później - i dziś wielu specjalistów uważa, że właśnie ta kampania wojskowa była jedną z przyczyn upadku komunizmu oraz rozpadu ZSRR.
Jednak, jak przypominają Trenin i Małaszenko, w latach 70. nikt się tego nie spodziewał. Wystarczy przypomnieć kontekst tamtych czasów. Zimna wojna trwa w najlepsze i nie widać, by któraś z rywalizujących potęg ustępowała drugiej. Co więcej, pod koniec lat 70. to Ameryce świat zaczął się walić na głowę. Przede wszystkim w Iranie, gdzie doszło do rewolucji islamskiej i obalenia popieranego przez USA szacha. Brak umiejętności obrony własnego faworyta powszechnie uważano za dowód słabości Stanów Zjednoczonych i sygnał, że ZSRRjest potęgą numer 1.
Dziś wiemy, że sytuacja rozwinęła się inaczej - a Rosja Afganistan do dziś omija szerokim łukiem. Teraz to problem USA. ''I już dziś wiadomo, że zwycięstwa w tym kraju nie uda się odnieść tradycyjnymi metodami wojskowymi. Powodzenie misji zależy od kooperacji z sojusznikami, i to z tymi spoza NATO: Pakistanem, Chinami, Indiami i Rosją. Bez ich wsparcia nic się nie uda'' - uważają obaj autorzy.
Kair, Egipt
Czemu Muhammad el-Baradei nie wykorzystuje swego doświadczenia do pracy na rzecz kraju, a zamiast tego występuje tylko w telewizji i przemawia? - pyta Abdel Moneim Said, dyrektor ośrodka studiów politycznych i strategicznych Al-Ahram.
El-Baradei to jeden z najbardziej szanowanych na świecie żyjących Egipcjan. Przez lata kierował pracami Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (otrzymał nawet za to pokojowego Nobla). Niedawno wrócił do kraju - i związał się z grupą liberałów, którzy organizują nielegalne w Egipcie demonstracje uliczne.
Właśnie ten fakt nie podoba się szefowi państwowego ośrodka Al-Ahram. Mimo to nie odważa się on zaatakować El-Baradeia wprost. ''Ludzie, którzy go uwiedli, wielokrotnie kompromitowali się w przeszłości. Ateraz jeszcze pozbawiają kraj kolejnego człowieka wielkiego talentu'' - napisał tylko. ''El-Baradei mógł wnieść do Egiptu świeże spojrzenie. Zamiast tego odświeża tylko ugrupowanie, które zaprzecza historii kraju'' - konkluduje Said, zwolennik rządzącej Egiptem od kilkudziesięciu lat rodziny Mubaraków.
Nowy Jork, USA
Kryzys to szansa, nie zagrożenie - z takiego założenia wychodzi Richard Florida w swej najnowszej książce ''The Great Reset''.
Florida to jeden z najciekawszych amerykańskich ekonomistów, który zasłynął wymyślonym przez siebie terminem ''klasa kreatywna''. Teraz zmierzył się z kryzysem gospodarczym, który wybuchł w 2008 r. Pisząc o nim, używa słowa ''reset'' (skasować, wymazać). Uważa on bowiem, że każdy tego typu wielki wstrząs oznacza jednocześnie wielki początek. Stare sposoby prowadzenia interesów okazały się nieaktualne, stąd też doszło do kryzysu. Ale życie nie znosi próżni, więc można się spodziewać niedługo koncepcji, które je zastąpią.
Dlatego ten ekonomista nie boi się używać wytartego sloganu ''amerykański sen''. Bo tak naprawdę dzięki kryzysowi nabiera on znów sensu. Niedługo nastąpi rozkwit kreatywności, erupcja nowych pomysłów. Aosoby, które na nie wpadną, doświadczą tego samego, co wielcy amerykańscy przedsiębiorcy z XIX wieku. Teraz pojawia się szansa, która długo była niemożliwa - na karierę od pucybuta do milionera.