Narodził się kolonializm XXI wieku

Agaton Koziński
Fot. Marcin Królak
Europa szuka doskonalszych form integracji, a biedniejsze kraje szukają sposobu na to, by uniknąć kolejnej fali kolonializmu - publicysta "Polski" podsumowuje tydzień w świecie idei.

Paryż, Francja
Unia Europejska musi wspólnie rozwiązywać problemy energetyczne. Najbardziej obiecującą formułą byłoby stworzenie Europejskiej Wspólnoty Energetycznej - postuluje Jacques Delors, były przewodniczący Komisji Europejskiej.

Delors już dziś ustawiany jest w jednym szeregu ze wszystkim ojcami założycielami UE. Nic dziwnego. Funkcję przewodniczącego unijnego rządu sprawował przez trzy kadencje - ale od 1994 r., kiedy zastąpił go Jacques Santer, uchodzi za wzór do naśladowania dla każdego kolejnego szefa KE. Przede wszystkim dlatego, że Delors dał się poznać jako piewca idei zjednoczenia państw europejskich. To za jego rządów wszedł w życie Jednolity akt europejski, który stał się fundamentem wspólnego rynku, a także położył podwaliny pod polityczną integrację państw członkowskich.

Dziś Delors ma już 86 lat, ale cały czas stara się umacniać europejską integrację - jako szef wpływowego think tanku Notre Europe. Ten instytut analityczny opublikował właśnie raport "W kierunku Europejskiej Wspólnoty Energetycznej". Pada w nim propozycja unormowania europejskiej polityki energetycznej. Bo że uregulowana ona nie jest, najlepiej świadczy fakt budowy Gazociągu Północnego. Zapowiedź jego budowy przez Rosję i Niemcy wywołała gwałtowną reakcję Polski i państw nadbałtyckich, które - niejako w odwecie - zablokowały podpisanie porozumienia o współpracy UE i Rosji.

Problemy energetyczne stały za utworzeniem Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali w 1952 r. Później stała się ona fundamentem Unii Europejskiej. Integracja państwa na kontynencie od tamtej pory mocno się rozwinęła, ale nie przełożyło się to na unormowanie kwestii energetycznych.
Dlatego - proponuje Delors - trzeba powołać Europejską Wspólnotę Energetyczną. Taka wspólnota miałaby wiele płaszczyzn kooperacji. W jej ramach powstałby specjalny, paneuropejski fundusz, z którego finansowano by badania nad alternatywnymi metodami energetycznymi. To ciało ułatwiałoby także negocjacje między państwami służące większej integracji systemów energetycznych. Stałoby się także platformą, za pomocą której państwa unijne mogłyby wspólnie kupować surowce energetyczne w innych krajach - ułatwiłoby to zwłaszcza negocjacje z Rosją. W konsekwencji doprowadziłoby to do utworzenia wspólnego rynku energetycznego w całej Unii Europejskiej.
Waszyngton, USA
Członkostwo w Światowej Organizacji Handlu (WTO) stało się polem walki między Dmitrijem Miedwiediewem a Władimirem Putinem - przekonuje ekonomista Anders Aslund w magazynie "The Washington Quarterly".

Aslund w przeszłości był doradcą gospodarczym rządów w Rosji, Kirgistanie i na Ukrainie. Jako szwedzki dyplomata pracował w Kuwejcie, Polsce, Szwajcarii i Rosji. Nic więc dziwnego, że miał okazję świetnie poznać realia państw wschodnioeuropejskich. Dziś korzysta ze swych doświadczeń jako analityk w think tanku Peterson Institute for International Economics.

Szwedzki ekonomista wychodzi z założenia, że wejście Rosji do WTO nie jest kwestią skomplikowaną - wystarczyłoby kilka miesięcy intensywnych negocjacji. Jednocześnie brak przynależności do tej organizacji jest dla Moskwy kłopotliwy. To państwo jest jedynym członkiem G20, który nie jest w WTO, przez co na spotkaniach tej grupy może czuć się jak obywatel drugiej kategorii.

Mimo to Kreml w kierunku organizacji posuwa się w ślimaczym tempie. Aslund interpretuje to jako pat decyzyjny, który wywołał brak porozumienia między prezydentem a premierem. Miedwiediew jest zwolennikiem wejścia do WTO - i jego głos podzielają rosyjscy przedsiębiorcy. Jednak Putin się sprzeciwia - obawia się, że mogłoby to pociągnąć zbytnią liberalizację kraju. "To, w którą stronę Rosja pójdzie, będzie wyraźny sygnałem, kto w tym państwie gra pierwsze skrzypce" - konkluduje Aslund.
Addis Abeba, Etiopia
Japonia nie powinna ograbiać Etiopczyków z ich własnej ziemi - apeluje Clive Williams Nicol w artykule opublikowanym w japońskiej prasie.

Nicol jest walijskim pisarzem od lat mieszkającym w Japonii. Odniósł się on w nim do informacji o tym, że Etiopia i Japonia podpisały umowę o pomocy o wartości 34,8 mln dol., jakiej Tokio ma udzielić Addis Abebie. Te pieniądze mają być przeznaczone na wsparcia dla rolników, którzy mają problemy z utrzymaniem własnych upraw na właściwym poziomie. Jednak dla Nicola ta umowa oznacza raczej sprzedaż etiopskiej ziemi Japończykom. Przytacza dane. "Etiopia ma 74 mln hektarów uprawnej ziemi, z czego zaledwie 15 proc. jest wykorzystywanych - głównie przez farmerów z zagranicy".

Autor podkreśla tragiczną historię Etiopii. Przypomina ciężkie czasy rządów Hajle Selasjego, konflikt tego kraju z Erytreą, a także serię antyarabskich wystąpień na ulicach Addis Abeby. To wszystko sprawiło, że to państwo jest ciągle bardzo zacofane. A teraz na to wszystko nakłada się "współczesny kolonializm". Tym terminem określa się wykupywanie ziemi w biednych krajach przez bogatych inwestorów. Ten proceder staje się coraz popularniejszy. Państwa mające nadwyżkę gotówki, a jednocześnie cierpiące na brak ziemi uprawnej (dotyczy to Japonii, jak również bogatych w ropę naftową państw arabskich) wykupują całe hektary pól od krajów biednych. Między innymi od Etiopii.

Nicol uważa jednak takie działania za nieetyczne. "Japonia powinna podchodzić do tego nowego typu kolonializmu jak do plagi, bez względu na to, jakich argumentów używają świetnie opłacani urzędnicy na uzasadnienie swych działań" - pisze. Na poparcie swej tezy podaje przykład z lat 60., kiedy Japonia starała się stworzyć u siebie parki narodowe. Przeciw temu protestowali tamtejsi rolnicy, którzy uważali, że to zwykłe marnotrawstwo uprawnej ziemi (jej na japońskich wyspach zawsze było za mało). Ostatecznie nic z tego nie wyszło - i w sumie państwo na tym skorzystało.
"Trzeba też pamiętać, że Etiopczycy to dumny naród. Mimo że mieli tylko maczety, wygonili ze swego kraju Włochów w 1941 r. Teraz też nie zostawią spraw swojemu biegowi" - zaznacza Nicol.

Wróć na i.pl Portal i.pl