O. Tomasz Grabowski: Osamotnienie jest wynikiem źle przeżywanej samotności

Dorota Kowalska
Dorota Kowalska
o.Tomasz Grabowski OP
o.Tomasz Grabowski OP materiały prasowe
W świecie ludzi osamotnionych bardzo ryzykowną postawą jest pokazanie drugiemu swoich potrzeb, pragnień i próba zaspokojenia czyichś pragnień i potrzeby miłości. Bez odsłonięcia serca nie sposób pokochać i być pokochanym. Dlatego chowamy się za fasadami, prezentujemy samych siebie z jak najlepszej strony – mówi o. Tomasz Grabowski OP.

Nie ma Ojciec wrażenia, że ludzie są coraz bardziej samotni?
Jestem o tym głęboko przekonany, ale zanim będziemy mogli rozmawiać o samotności, trzeba ją nieco zdefiniować. Proszę się nie obawiać, to nie będzie wykład! Niemniej, „samotność” jest słowem wieloznacznym i dlatego niekiedy opisuje stan pozytywny i potrzebny, a niekiedy trudny i niepożądany. Żeby skrócić definicję do niezbędnego minimum, zaznaczmy tylko, że czym innym jest samotność rozumiana jako bycie samemu, a czym innym osamotnienie. Pierwszy stan może być wynikiem wyboru, etapem w życiu, dzięki któremu określamy samych siebie, a drugi najczęściej jest wynikiem sytuacji odrzucenia przez grupę, bliskich, łączy się z poczuciem wyobcowania z kultury, środowiska czy systemu wartości. Umówmy się, proszę, że gdy będziemy mówić o samotności, która jest ciężka, przepełniona smutkiem, która doskwiera, ponieważ rozcina tworzone więzi, wówczas będziemy posługiwać się - dla porządku - słowem „osamotnienie”.

Z czego wynika osamotnienie zatem?
Pytanie kluczowe, jednocześnie najtrudniejsze. Zaryzykuję taką tezę: osamotnienie jest wynikiem źle przeżywanej samotności. Po zdziwieniu na pani twarzy domyślam się, że taka odpowiedź niczego nie wyjaśnia. Po kolei zatem. Każdy z nas jest sam. Jesteśmy indywidualnościami. Każdy jeden z nas jest zupełnie wyjątkowy i zarazem niepoznany, wręcz niezrozumiały dla zewnętrznego świata. Jednocześnie w każdym z nas jest ogromne pragnienie więzi, bliskości, bycia przyjętym, zrozumianym i zaakceptowanym takim, jakim jest. Kłopoty zaczynają się wtedy, kiedy samych siebie nie przyjmujemy, a chcemy być przyjęci przez innych. Szukamy w relacji tego, czego sami sobie nie daliśmy. Zamiast ucieszyć się sobą, docenić samych siebie, liczymy na to, że ktoś inny nas doceni, obejmie i zaakceptuje. Fałszywie wyobrażamy sobie, że dopiero wówczas, gdy ktoś nas pokocha, pokochamy samych siebie. Tak się jednak nie dzieje. W świecie niewiele jest miłości darmowej czy bezwarunkowej. Dlatego spragniony miłości człowiek często szuka jej na próżno. Ludzie chcą wejść w relację z kimś spełnionym, a nie z kimś, kogo mieliby zaspokoić. Dlatego odbijamy się od siebie nawzajem i przeżywamy pogłębiające się osamotnienie.

Jak wobec tego możemy przeżyć samotność, by nie popaść w osamotnienie?
W perspektywie wiary odpowiedź jest bardzo prosta, bez wiary wymaga pewnej gimnastyki, ale na szczęście jest możliwe dobre przeżycie samotności zarówno dla człowieka wierzącego, jak i niewierzącego. Najpierw to, co proste - perspektywa wiary. Choć może czytelnikom takie ustawienie poziomów trudności wyda się, delikatnie mówiąc, dziwne. Jeśli wierzę, że zostałem stworzony, wówczas wszystko jest proste: jestem darem, który dostałem. Mogę spojrzeć na samego siebie i ucieszyć się tym, co otrzymałem. Talenty, umiejętności, zdolności, wrażliwość, ciało, uroda, zdolność myślenia i czucia, decydowania, sam fakt, że żyję, historia mojego życia wszystko jest darem. Ktoś mnie wyposażył, obsypał dobrem, zanim jeszcze zdążyłem o sobie pomyśleć. Dobro mnie wyprzedza, dobro dane od Boga, zatem jest ktoś, kto od samego początku stoi po mojej stronie, ktoś, kto mnie kocha. Stąd czerpię zdolność do pokochania samego siebie, czyli do docenienia tego, kim jestem, zaakceptowania siebie i w konsekwencji do radości i wdzięczności. Radosny, wdzięczny, a więc szczęśliwy nie szukam w innych zaspokojenia potrzeb, ale budowania związku. W perspektywie bez wiary proces akceptacji samego siebie, wyjścia z klinczu osamotnienia, również przebiega przez dobre przeżycie samotności. Również będzie chodziło o przyjęcie tego, kim jestem i jaki jestem. Ale zamiast skorzystać z miłości Boga, będę bardziej godził się na rzeczywistość: jestem tym, kim jestem i taki, jaki jestem. Kluczowe zatem będzie uświadomienie sobie alternatywy, że mogę siebie nie przyjąć i żyć przywiązany do jakiegoś wyobrażenia o sobie lub zaakceptować fakt, że jestem tu i teraz, taki a nie inny (świetnie ten proces opisał Jon Frederickson w książce „Kłamstwa”, którymi żyjemy). Cierpienie ma swoje źródło w przepaści pomiędzy iluzją wyobrażeń a rzeczywistością. Nie akceptując rzeczywistego stanu rzeczy - samego siebie, zamykam się w skorupie wyobrażeń oddzielających mnie od samego siebie i w konsekwencji od innych.

A może nie okazujemy uczuć, zamykamy się w swoich skorupach, bo boimy się ośmieszenia, wszechobecnego hejtu?
Z pewnością. Proszę jednak zwrócić uwagę: boimy się. Lęk (wśród wielu innych jego twarzy) jest brakiem męstwa, czyli zdolności do konfrontowania się z rzeczywistością. Ten, kto nie ma kręgosłupa, musi mieć pancerz jak skorupiaki. Kto nie ma wewnętrznej siły do stawienia czoła zewnętrznemu światu, musi schować się za pancerzem niedostępności, ukryć się w osamotnieniu. Wyjście jest jedno: porzucić strach. Ból ośmieszenia, hejtu, odrzucenia przez innych choć ogromny, umiemy potęgować przez dodatkowe złudzenie: bierzemy to, co inni myślą, mówią i robią w stosunku do nas, jako definicję nas samych. Niestety, ale najczęściej to, co inni o nas myślą, jest wyłącznie informacją o nich samych. Mogę skorzystać z informacji zwrotnej, nawet jeśli wyrażona jest, powiedzmy, słabo. Ale czyjaś myśl lub słowo na mój temat nie jest prawdą o mnie, a jedynie opinią na mój temat. Nie zagraża mi, ponieważ nie określa tego, kim jestem. Pamiętając o tej zasadzie, mogę wyzbyć się strachu, zdobywać męstwo.

Skąd w nas ten strach przed bezpośrednim kontaktem z drugim człowiekiem?
Strach narasta w nas stopniowo. Oczywiście, jeśli jesteśmy szczęściarzami, którzy nie zostali skrzywdzeni przez rodziców w dzieciństwie czy osoby zaufane w wieku dorastania. Wówczas strach rośnie skokowo. W tych dramatycznych przypadkach mimowolnie przechodzimy przyspieszony kurs na stanie się skorupiakiem. Bez względu jednak na proces, dzięki któremu nauczyliśmy się bać innych, przeceniamy ich oceny i opinie, nadmiernie przeglądamy się w ich oczach, spełniamy ich realne bądź wyimaginowane oczekiwania, koniec końców boimy się odsłonić to, co w nas delikatne. Celnie opisała to Brené Brown w „Potędze wrażliwości”, choć osobiście uważam, że lepiej ang. vulnerability byłoby tłumaczyć jako „podatność na zranienia”. Dla tych, którzy wolą czytać teksty antyczne i natchnione, polecam św. Pawła, a dokładnie 12 rozdział 2. Listu do Koryntian. Mówi o tym samym. Czym jest moc podatności na zranienia? Umiejętnością odsłonienia serca wobec drugich. Serca, a więc tego, co w nas intymne, wrażliwe, delikatne i zdolne do obdarzenia uczuciem. W świecie ludzi osamotnionych bardzo ryzykowną postawą jest pokazanie drugiemu swoich potrzeb, oczekiwań, pragnień i próba zaspokojenia czyichś pragnień i potrzeby miłości. Bez odsłonięcia serca nie sposób pokochać i być pokochanym. Dlatego chowamy się za fasadami, prezentujemy samych siebie z jak najlepszej (często wyobrażonej) strony. Dlatego łatwiej jest nam przeżyć relacje z małym zaangażowaniem emocjonalnym, a dużym zaangażowaniem seksualnym. Jakbyśmy ograniczali dostęp do siebie, pozorując wzajemne oddanie. Seks zamiast miłości, przyjemność zamiast przyjaźni. Dopiero, gdy ktoś się odważy odsłonić serce i przyjmie serce drugiej osoby, może doświadczyć seksu w miłości i przyjemności w przyjaźni.

Mam takie wrażenie, że dzisiaj zatopieni w smartfonach, telefonach komórkowych straciliśmy umiejętność rozmowy z drugim człowiekiem. Zauważył Ojciec?
Rozmawiamy bardzo dużo. Myślę jednak, że przede wszystkim nauczyliśmy się wymieniać informacje. Jesteśmy w kontakcie ze sobą na różne sposoby, ale nie nauczyliśmy się jeszcze budować więzi. Poświęcamy masę uwagi na to, co ktoś „nadaje”, podaje dalej w mediach społecznościowych, poleca, komentuje, lubi… Uwagę przykuwa przede wszystkim treść komunikatu. Rozmowa zatem się toczy. Dla zbudowania więzi taki typ rozmowy okazuje się niewystarczający, ponieważ za mało uwagi skupiamy na „nadawcy”. Truizmem jest powiedzieć, że ten sam komunikat może oznaczać coś zupełnie innego, a jego istotna treść zależy od tego, kto mówi. Co innego oznacza „Załóż szalik!” wypowiedziane przez mamę, a co innego oznacza to samo zdanie wypowiedziane przez kibica Lecha. Na głębszym poziomie komunikacji chodzi już nie tylko o to, co jest mówione, ale też o to dlaczego jest mówione. Z jakiego źródła płyną słowa gniewu czy współczucia. Gdy skupię się na samej treści zdań, wobec gniewu, na przykład będę reagował złością, żeby się obronić. Kiedy odważę się jednak zapytać o to, czego złoszczący się człowiek boi, co go boli, jakie są jego potrzeby, wówczas mam szansę zbudować z nim więź. Serce zbliży się do serca.

Widziałam młodych ludzi, ale nie tylko takich, którzy siedzieli przy restauracyjnym stoliku, czekali na posiłek i każdy wpatrzony był w ekran swojego smartfona. Czego w nich szukamy?
Rozrywki, ale w znaczeniu rozproszenia uwagi, a nie przyjemności. Trzeba wyobrazić sobie sytuację przeciwną. Siadamy do stolika bez telefonów, złożyliśmy zamówienie, więc nie można wzrokiem uciec w kartę menu. Siedzimy naprzeciwko siebie, patrzymy sobie w oczy i zaczynamy rozmowę. Najpierw jakiś small talk, potem… no właśnie co? Trochę plotek, trochę obgadywania znajomych? Z pewnością, ale w końcu rozmowa o nas, o tym, co u mnie i we mnie i o tym, co w tobie i u ciebie. Gdy nie odczuwamy ochoty na dzielenie się swoim światem lub odczuwamy brak zainteresowania światem drugiej osoby, wówczas potrzebujemy rozproszenia uwagi, przeniesienia jej na rzeczy poza nami. W przeciwnym razie grozi nam doświadczenie nudy. Notabene, dobrze jest sobie uświadomić, że pod nudą często skrywa się złość. Uczucie nudy łączy się z poczuciem straty czasu, wyobcowania z danej sytuacji, do głosu dochodzą przykre uczucia. Dlatego szukamy w kieszeni lub torebce telefonu, żeby rozproszyć uwagę.

W polskiej rodzinie też chyba często brak prawdziwej rozmowy, wspólnych posiłków, prostych codziennych rytuałów, które sprawiają, że czujemy się rodziną, prawda?
Badania (choć szczerze mówiąc nie wiem, czy nie przeprowadzali ich tak zwani amerykańscy naukowcy) wykazują, że w społeczeństwach zachodu 90 procent małżeństw rozmawia ze sobą mniej więcej około 15 minut dziennie, a treścią rozmowy są jedynie sprawy bieżące. Pewnie wiele osób odnajdzie się w tym opisie. Dla nich wydaliśmy ostatnio książkę „Na zawsze razem” Jackie i Bobby Angelsów. Świetna pomoc, żeby stworzyć pretekst do wzajemnej rozmowy. Rutyna związków, ale i skupienie na tym, co na zewnątrz: pracy, utrzymaniu, zadbaniu o dzieci… sprawia, że na realną rozmowę i bliskość brakuje czasu i uwagi. Tego czasu nikt nam nie da. O taki czas się walczy. Łatwiej jednak jest ogarnąć codzienność i wyłączyć myślenie, zatopić się w świecie, gdzie nikt ode mnie nic nie chce. Nazywamy to odpoczynkiem, ale paradoksalnie takie spędzanie czasu nie daje wytchnienia. Obciąża jeszcze bardziej. Kumulujące się w nas emocje, przeżycia, które w sobie nosimy, domagają się kontrolowanego rozładowania. Nie dajemy go sobie, ilekroć nie wejdziemy w samotność. Tak, samotność. Najprostszym sposobem na jej przeżycia będzie medytacja. Nie będę się powtarzał, że osobom wierzącym jest prościej ją przeżyć, bo przyjemniej jest wylać serce przed Bogiem, niż pozostać na poziomie treningu uważności. Niemniej, jest to nieodzowny etap, który przygotowuje nas na przeżycie własnego świata w więzi z bliskimi. Gdy wiem, co się dzieje w moim wnętrzu (sercu), wówczas mogę odsłonić je komuś. Jeśli własne emocje mnie nie przytłaczają, jestem w stanie wsłuchać się w drugą osobę. W przeciwnym wypadku, inni jedynie podnoszą mi ciśnienie - przychodząc do mnie ze swoimi sprawami, ja natomiast jestem zmęczony i nawet nie wiem dlaczego, nie chcę wiedzieć, wystarczy, że się odetnę od świata przeżyć, by nie czuć swojego serca.

Niektórzy mówią, że nic z tym nie zrobimy, że taki jest bieg zdarzeń i nic tego nie zmieni. Ojciec się z tą tezą zgadza?
Absolutnie nie. Człowiek potrafi sobie szkodzić, ale (mówiąc genialnym Andrzejem Poniedzielskim) natura się obroni. Mimo iż potrzebujemy samotności, niszczy nas osamotnienie. Zostaliśmy tak ukształtowani, żeby budować więzi. To jedna z cech, za którą naprawdę możemy być wdzięczni. „Na koniec dnia” cierpienie osoby osamotnionej urasta bowiem do poziomu, w którym staje przed wyborem: odsłonię siebie przed samym sobą, Bogiem, kimś innym albo popadnę w rozpaczliwe rozproszenie, zostanę rozerwany na kawałki, nie będę sobą. Niekiedy sygnałem do stanięcia przed takim wyborem jest nieokreślona, tląca się przewlekle melancholia, kiedy indziej wręcz stany depresyjne, towarzyszące poczucie straty nie wiadomo czego, lenistwo, niechęć do podejmowania wysiłku, porzucanie marzeń i wyzwań, rozpadające się kolejne związki, niekiedy problemy własnych dzieci, które odzwierciedlają nasze uczucia lub wypalenie, albo narastające uzależnienia… To nie tyle znak zbliżającej się katastrofy, co sygnał do wzięcia własnego życia w swoje ręce. Prawdopodobnie dotychczas życie prowadziło ciebie, czas byś zaczął prowadzić życie. Uciekając od samotności, żyłeś mało świadomie, ignorowałeś potrzeby, a wśród nich potrzebę miłości. Miłości do siebie i dla innych. Nie ma złych momentów, żeby wziąć odpowiedzialność za samego siebie i przestać usprawiedliwiać swoją mizerię decyzjami innych i okolicznościami. Obiecuję, że już ostatni raz to mówię, ale faktycznie osobom wierzącym w takich momentach jest łatwiej. Wiedzą, że jest miłość wcześniejsza od nich, która chce ich szczęścia, a nie rozpadu. Joël Pralong, szwajcarski duchowny i psycholog, w różnych swoich książkach opisuje sytuacje bez wyjścia, w których wyjściem jest uwierzenie w miłość. Szczególnie poruszające są świadectwa osób skrzywdzonych seksualnie w dzieciństwie, które przytacza w ostatnio wydanych „Łzach niewinności”. Powołuje się w tej książce na postać głęboko upokorzonego i zranionego Marcela Vana, wietnamskiego chłopaka. Każdemu, kto myśli, że istnieją sytuacje, w których nie ma wyjścia, w których nie sposób być szczęśliwym, polecam tę książkę.

Swoją drogą, skąd w ludziach tyle złych emocji, taka łatwość obrzucania innych błotem, poniżania, obrażania, co widać zwłaszcza w Internecie?
Jesteśmy poranieni, a zraniony musi się bronić, jeśli nie doświadczył uzdrowienia. To jeden z powodów, dla którego uciekamy się do złości. Obrona przed poczuciem zagrożenia. Własne poczucie wartości jest za słabe, żebym nie musiał się obawiać cudzych poglądów, postaw czy oczekiwań. Mówiłem o tym wcześniej. Również poczucie własnej sprawczości lub przekonanie o własnej racji jest w osobie zranionej słabo umotywowane. Dlatego szybko od siły argumentu przechodzi do argumentu siły. Próbuje coś zdobyć na skróty. Zostaliśmy wyposażeni w zdolność do złości. Tak, złość nie jest ani dobra, ani zła. Jej użycie może być dobre (jako siła do mądrej obrony lub do właściwego zdobycia czegoś) bądź złe, jako agresja w obronie czy zdobywaniu. Dodatkowo, poczucie pogłębiającej się alienacji i komunikacja przez media, które pozwalają się jeszcze bardziej alienować od innych. Czując się wyizolowanym, pozbawionym wpływu, osamotnionym pozostaję w kontakcie przez media, które nie tyle zbliżają mnie do osób, co do ich wypowiedzi. Tracę z oczu tego, kto stoi za komunikatem. Gdy do takiego obrazu dodamy jeszcze fakt, że media masowe (prasa, tv, radio) przekazują jedynie wycinek rzeczywistości, a przecież nie sposób by było inaczej, wówczas łatwo zrozumieć, że odbiorcy kształtują w sobie przekonania na temat innych, które są karykaturalne. Co wiemy o politykach, celebrytach, ludziach, których znamy jedynie z kilkudziesięciosekundowych „setek”? Zranieni, pozbawieni pełnej wartości samych siebie próbujemy dodać sobie pewności przez formułowanie wyrazistych, ostrych i często pełnych agresywnej siły opinii na temat innych. Stare jak ludzkość wynoszenie się nad innych dziś przyjęło formę ordynarnego hejtu.

A może ta nasza samotność może wynikać z tego, że cały czas jesteśmy atakowani przez złe informacje: pożary, powodzie, koronawirusy, ataki szaleńców, wojny. Możemy czuć się w tym wszystkim i zagrożeni, i samotni, nie uważa Ojciec?
Prawdą jest to, co powiedział G. K. Chesterton - to nie świat stał się gorszy, po prostu serwisy informacyjne są lepsze. Owszem i dzięki temu kolację jemy czytając o zwyrodniałych psychopatach, a w drodze do pracy słuchamy o zagrożeniach czyhających na nas z każdej strony. To może napawać nas lękiem, ale czy jest tak w rzeczywistości? Wątpię. Wydaje mi się, że o wiele większe znaczenie ma wszechobecna złośliwość, podsycanie agresji do grup myślących inaczej, jątrzenie sporów politycznych, pogarda wobec ludzi wierzących lub zmagających się z homoseksualnymi preferencjami seksualnymi, narracja o zagrożeniu nieokreślonym… Są to czynniki, które nie tyle dotyczą wyobraźni i myślenia, których trzeba użyć, aby na serio potraktować zagrożenie pożarami w Australii, ale dotykają emocji. Emocja pozostaje wzbudzona i przekłada się na poczucie rosnącego wyobcowania. Stąd już tylko mały krok do uruchomienia mechanizmu obronnego, który, niestety, często pociągnie za sobą uruchomienie małości: agresywnego bronienia się przed złymi, a nie przed złem.

Paradoksalnie, mam takie wrażenie, że ludzie przywykli do tego „złego”, w każdym razie, niektórzy twierdzą, że większe zainteresowanie przejawiają tymi złymi informacjami, niż dobrymi, że te dobre „newsy” na nich nie działają. Ojciec to zauważył?
Pani akurat może próbować to zmienić. Nie zmienimy samego mechanizmu: im silniejsza emocja (strach, złość, odraza, smutek, radość, zdziwienie), tym mocniejsze oddziaływanie komunikatu. Możemy jednak kształtować treść komunikatu. Kłopot polega na tym, że nasze serca są plastyczne. Odkształcają się pod wpływem emocji. Często karmione strachem, tracą zdolność do zaufania, napełniane złością, nie są skore do życzliwości. Zaniedbane serce odkształca się, a niekiedy wręcz podlega sklerozie (stwardnieniu). Niełatwo je wówczas skruszyć, ale można.

Jak takie prawdziwe uczucia czy emocje znaleźć? Jak ich szukać?
Znów wracamy do samotnej medytacji. Uświadomienie sobie tego, w jakim kształcie jest moje serce, w jakim stopniu stwardniało, przez co zostało ukształtowane, a więc czym się karmię, jest pierwszym krokiem do uzdrowienia. Potem przychodzi czas na żal, czyli staromodną skruchę. Skrucha to żal nad sobą, który uwalnia serce, ponieważ jest dopuszczeniem nowych emocji i myśli na swój temat. Najpierw przykrej konstatacji, a potem decyzji na zmianę. Wierzącym… miałem już o tym nie mówić, ale powiem, wierzącym jest łatwiej użalić się nad stanem swojego serca. Każdy jednak może dopuścić uczucie smutku wobec tego, co się ze mną stało i na co sobie pozwoliłem. Każdy też może rozpocząć zmianę, czyli podjąć działanie odwrotne w stosunku do dotychczasowego. Na początku praktyka życzliwości, wspierania innych, karmienia się dobrem będzie przez nas odbierana jako coś sztucznego, ale po krótkim czasie nowe zachowania staną się naturalne. Serce się przyzwyczai do nowych treści, a my będziemy cieszyć się pełną gamą uczuć, a nie tylko chronić się przed odczuwaniem złości i lęku.

Niektórzy mówią, że ludzkość zmierza do samozagłady, że sami jesteśmy sobie winni, bo nie szanujemy natury, niszczymy ekosystem. Jest aż tak źle?
Jest źle, ale nie aż tak. Genialny opis grzechu pierworodnego z Księgi Rodzaju precyzyjnie mówi o tym, co się stało z człowiekiem, gdy zdecydował się na zło. Po pierwsze, zerwał więź z Bogiem. Wobec tego popękały w świecie wszystkie istotne relacje: między ludźmi (zobaczył, że można użyć siebie nawzajem), ze światem (stał się mu nieprzychylny i potrafi go niszczyć), w sobie samym (choć wie, co jest dobre z trudem przychodzi mu wybranie tego, co mu sprzyja, a łatwo wybiera to, co jemu samemu szkodzi). Osamotnienie dotyka każdej istotnej sfery życia. Owszem, jesteśmy sami sobie winni, że zamiast wybrać miłość, wybieramy jej przeciwieństwa. Prawdą jest też to, że idąc tą drogą, w każdym obszarze życia dążymy do formy „samozagłady”: niszczymy samych siebie, nasze więzi, świat, w którym żyjemy, nasz ekosystem. Stajemy się rozbitym centrum świata, pustym środkiem, pępkiem bez związku z resztą ciała. Ale czy to jest nasze ostatnie słowo? Jak już mówiłem, wierzącym jest łatwiej, bo wiedzą, że miłość jest zwycięstwem nad rozpadaniem się świata. Wystarczy ją wybrać i jej zaufać.

od 12 lat
Wideo

Gazeta Lubuska. Winiarze liczą straty po przymrozkach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: O. Tomasz Grabowski: Osamotnienie jest wynikiem źle przeżywanej samotności - Plus Polska Times

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl