„Kurier” to doskonały przykład realizowania polityki historycznej poprzez kino. Pomysłodawcami opowiedzenia o kurierskiej podróży do Polski latem 1944 roku Jana Nowaka-Jeziorańskiego byli Jan Ołdakowski i Dariusz Gawin, dyrektor i wicedyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego. Ołdakowski pilotował już inny świetny pomysł: zmontowania opowieści z pokolorowanych i wyposażonych w dźwięk powstańczych kronik filmowych. Teraz spróbował eksperymentu z fabułą.
„Kurier” jak „Dzień szakala”
Wykonali ten zamysł Władysław Pasikowski i Sylwia Wilkos jako autorzy scenariusza i tenże Pasikowski jako reżyser. Ten ostatni nie jawi się jako wizjoner kina, raczej jako solidny spec od stosunkowo prostych filmowych opowieści grających skutecznie na emocjach widowni. Jego wybór miał być gwarancją przełożenia relacji o wojennej polityce na język kina popularnego.
I moim zdaniem cel ten został osiągnięty. Dyskurs o polskich losach opakowany w kostium historii sensacyjnej ogląda się dobrze. A kiedy widzimy nagle, jak Nowak po przybyciu do Warszawy tuż przed Powstaniem zostaje posądzony o bycie „wtyką” i zastrzelony w konspiracyjnym mieszkaniu, zatyka nam dech. Przecież wiemy, że przeżył, że był po wojnie kimś ważnym dla Polaków, wielu z nas go widziało na własne oczy. Kłania się scena z „Dnia szakala”, kiedy wydaje nam się, że zabójca wynajęty przez OAS zastrzelił generała de Gaulle’a. Pasikowski jest dobry w takich sztuczkach.
Czy to recepta na sukces, komercyjny, ale i perswazyjny? Pojęcia nie mam. W kręgach filmowych panuje przekonanie o przesycie tą tematyką wśród szerokich sfer publiczności. Z drugiej strony pojawienie się w tym samym czasie (rok 2018) aż dwóch filmów o polskich lotnikach walczących w bitwie o Anglię przyniosło wcale niezłe wyniki frekwencyjne. Może więc nie jest z tym zainteresowaniem wciąż tak źle?
Czekanie na film idealny
Zarazem to, co się dzieje wokół tego filmu, jest dobrym przyczynkiem do obserwacji na temat mechanizmów ocennych. Po części to zresztą świadectwo wagi tematu. Nie ma matematycznego wzoru na nakręcenie filmu, który spodoba się wszystkim. Ale w szczególności dotyczy to filmu o drugiej wojnie światowej. Każdy związany z nią temat wyzwala tak wielkie i sprzeczne oczekiwania, że żaden twórca nie jest w stanie im sprostać.
Kiedy czytam narzekania akurat prawicowego recenzenta („Do Rzeczy”), że powstał film „przeciętny”, więc „poniżej oczekiwań”, odpowiem: a może czas pogodzić się z faktem, że zamiast oczekiwać na jedno „opus magnum”, będziemy oglądać kolejne przyczynki do opowieści o polskich dziejach. Co wcale ich nie deprecjonuje. Zwłaszcza że równocześnie żąda się popularyzacji, a ona zakłada także pewne uśrednienie przekazu, niesilenie się na nadmiar artystycznych czy intelektualnych ambicji. Tu zresztą akurat mamy sporo i obserwacji, i dylematów, tyle że równie ważną zaletą okazuje się prostota, klarowność w ich opowiedzeniu.
Jest i zarzut odwrotny, że to film zbyt staroświecki, że jego sensacyjność jest na miarę lat 80. czy w najlepszym razie 90., że nie pociągnie to młodzieży. Oczywiście, zapowiedzi dystrybutora, że obejrzymy przygody „polskiego Bonda”, to chwyt reklamowy. Ja akurat jestem przywiązany do jakiegoś związku filmowej stylistyki z duchem epoki, mnie pewna tradycyjność opowiadania o czasach dawniejszych nie przeszkadza. Przypomnę zresztą, że niedawne większe produkcje o wojnie były oskarżane raczej o nadmierną progresywność stylistyczną, hołdowanie poetyce teledysku - tak było z „Kamieniami na szaniec” czy „Miastem 44”. Pytania, jak to pokazywać, nie rozstrzygniemy prostym „tak” lub „nie”. Trzeba po prostu założyć, że Polacy mają różne wrażliwości i czekają na różne oferty. W jakich proporcjach? A to się okaże.
Po co ta misja?
Spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, o czym to jest film? Kurierska misja Jana Nowaka jawi się jako cokolwiek niejasna. Niby wiezie jakieś mikrofilmy, przynosi też sprzeczne instrukcje od premiera Mikołajczyka (Sławomir Orzechowski) i naczelnego wodza Kazimierza Sosnkowskiego (Jan Frycz), z których pierwszy chce licytować walką w beznadziejnej rozgrywce o losy Polski, a drugi to odrzuca. Można jednak twierdzić, że ich przekazanie jest właściwie zbędne. Komenda Główna AK zna je z depesz. Może najważniejszym jest to, co Nowak mówi dowódcom w Polsce poza protokołem: nikt wam nie pomoże. Wie to z rozmowy z Winstonem Churchillem.
A zarazem pytany o zdanie wypowiada się za walką. Głównie w oparciu o to, co zobaczył już w Polsce. A zobaczył bezmiar niemieckich zbrodni i determinację samych Polaków, która nie powinna iść na marne, bo jest politycznym, choć także duchowym kapitałem. Wielu recenzentów i widzów po premierze narzekało na zbyt dydaktyczną naturę przemowy Nowaka do Bora-Komorowskiego i jego kolegów. Tyle że po to trochę ten film nakręcono, aby te słowa padły. On je podobno naprawdę wtedy wypowiadał. Co więcej, ta scena mogła tak wyglądać. Życie bywa czasem bardziej literackie, ba, szeleszczące papierem od literatury.
To oczywiście budzi także bardziej merytoryczne spory. Recenzent „Wyborczej” tradycyjnie sprzeciwia się apoteozie powstańczej decyzji. To jednak oznacza, że nie pojmuje on myśli człowieka, którego gazeta Michnika przez lata uznawała za autorytet. Nie ma obowiązku zgody z nim, ale oczekiwałbym przynajmniej poważnej próby intelektualnego ogarnięcia jego racji. Tymczasem odpowiedzią są politruckie klisze. Powstanie służy dziś prawicy, my jesteśmy przeciw prawicy, więc drwimy. Nie przypuszczał zapewne sam Nowak-Jeziorański, że jego dawni partnerzy intelektualni będą patronować zwykłemu intelektualnemu prostactwu. Powiedzmy wprost: głupocie.
Warto te racje Nowaka wziąć poważnie pod uwagę. Warto się nad nimi zastanowić na tle całej historii Polski. Czy efektem wykorzystania owego potencjału polskiego sprzeciwu były większe cierpienia i straty? A może także znośniejsza mimo wszystko natura polskiego komunizmu? Debata o tym wykracza poza debatę o filmie. Ale zadajmy sobie takie pytania.
Film o polskim duchu
Film nie składa się jednak z takich dyskusji, jest ich ledwie kilka. Mamy sensacyjną akcję, pełną niespodzianek, acz nie pozbawioną także elementów rozluźniających czy nawet humorystycznych. I mamy podpatrzone sytuacje „z dziejów okupowanej Polski”. Myślę, że nigdy dosyć przypominania, jak znikomą wartość miało wtedy życie ludzkie (budzące ustawiczną grozę łapanki), ale też na jak zaskakujące przykłady ludzkiej solidarności czy przemyślności w okpiwaniu Niemców można było trafić. Jest tu tego sporo. Na tyle sporo, że ktoś z moich znajomych zauważył po premierze: „To film o duchu Polaków”.
I znów: mamy przy okazji nieśmiertelną dyskusję, czy pokazuje się to dostatecznie wiarygodnie. Wspomniany już recenzent „Do Rzeczy” posunął się do wyśmiewania rzekomo grzecznie przystrzyżonych trawników w scenach wiejskich. Padają pytania, czy ulice Warszawy tak wtedy wyglądały. Czy tak wyglądali po czterech latach wojny warszawiacy?
Jestem na kwestię wiarygodności realiów wyczulony. Pisałem kiedyś, że dawne peerelowskie kino potrafiło te realia i klimat oddawać naturalniej niż produkcje typu „Czas honoru”. Że ostatnim, który to umiał zrobić sugestywnie, był Roman Polański w „Pianiście”. I odniosłem wrażenie, że Pasikowskiemu jakoś się udało uniknąć wrażenia okupacji zbudowanej z dykty. Nawet jeśli, tak zresztą jak w innych wojennych filmach, powtarzane są ujęcia kręcone w kilku miejscach. Z Pałacem Staszica na czele.
Polscy konserwatyści zawsze uważają, że wiedzą najlepiej, jak wyglądała wojna. Uznają się za ekspertów od niej. Ja wiem, że nieliczni już powstańcy twierdzili po pokazie, iż klimat tamtej Warszawy, rozgorączkowanej pod wpływem obrazów klęski Niemców, został oddany całkiem nieźle. I komu mam wierzyć? Cóż, wybór wydaje mi się jednoznaczny.
Zaniedbany komendant, enigmatyczny kurier
Przy okazji nasuwają się inne skojarzenia i pytania. Komendę Główną AK skompletowano z aktorów doświadczonych i charyzmatycznych. Dosłownie migają, mając po kilka ważnych kwestii: Mariusz Bonaszewski, Adam Woronowicz, Mirosław Baka, Zbigniew Zamachowski. Komendantem Tadeuszem Borem-Komorowskim jest Grzegorz Małecki. Mnie uderzył kontrast między zwyczajnością ich postaci (ileż trzeba dobrego aktorskiego warsztatu, aby tę zwyczajność wygrać) a sprawnością zbudowanej przez nich machiny.
To, że ta machina jakoś działała w warunkach znacznego terroru i policyjnych rygorów, wydaje się czymś na tyle niezwykłym, że historycy hołdujący spiskowym teoriom uważali to wszystko za produkt jakiegoś teatru, cichego niemieckiego przyzwolenia (specem w takich sugestiach był Paweł Wieczorkiewicz). Ta opowieść akurat fundamentalnie temu przeczy. Niemcy próbują dotrzeć jakoś do Bora.
Skądinąd warto też pamiętać, patrząc na Zamachowskiego upozowanego na zasapanego urzędnika, czy na nieco zaniedbanego Małeckiego-Bora, że ich wyglądy i designy były po części produktem świadomej kreacji. Mieli się na warszawskich ulicach wtapiać w tłum. I udawało się. A z drugiej strony oglądamy machinę sprawną, ale jednak kruchą. Ci ludzie pozamykani w jakichś mieszkaniach mieli decydować o losach miasta i kraju zdani na częściowe informacje (choćby o sytuacji frontowej) i zawodne intuicje.
PRZECZYTAJ TEŻ: Najważniejsza misja Jana Nowaka-Jeziorańskiego
Główną postać, Nowaka, gra Philippe Tłokiński. Umyślnie wybrano aktora mało opatrzonego (choć pierwszym wskazaniem Pasikowskiego był podobno Maciej Stuhr, chyba zbyt nacechowany politycznie, aby połączyć polskich widzów). Młody, wychowany we Francji, Tłokiński jest nieco enigmatyczny. Recenzenci podnosili, że autorzy nie mogą się zdecydować, jak go przedstawić. Ale może właśnie to jest jakąś prawdą o człowieku, który dopiero zyskiwał polityczne, a i życiowe doświadczenie. Który, można by rzec, napełniał się treścią. Stając się swoistym everymanem, zwykłym Polakiem, reprezentantem narodu. Bywa zabawny, wręcz fajtłapowaty, i bywa stalowy. Jak wielu z nas.
Czy wszystko mnie tu zachwyciło? Jest w sensacyjnych meandrach fabuły kilka rozwiązań niezrozumiałych (po co zamach na Nowaka w Londynie, skoro Niemcy chcą, aby dotarł do Polski?) i kilka przewrotek akcji, które rażą nieprawdopodobieństwem. Jest plakatowe, a typowe dla Pasikowskiego przeciwstawienie dobrej obowiązkowej kobiety (łączniczka - Patrycja Volny) i demonicznego wampa (Julie Engelbrecht). I jest kilka scen kapitalnych, wciskających w fotel. Choć może całość zasługuje bardziej na etykietkę „wysoce solidna produkcja”.
Pamiętajmy skądinąd, że najbardziej efektowne zwody sensacyjne są wymyślone. Ale nie wszystko. Nowak naprawdę zapakował do swojej walizki brytyjską gazetę. Po prostu o niej zapomniał.
Młyńskie kamienie obsesji
Każdy ma swoją wrażliwość, więc ja nikogo nie zmuszę, aby uznał film za potwierdzenie swojej wizji wojny. One będą zawsze bardzo różne, indywidualne, a czekanie na dzieło cudowne ma tu dodatkowe znaczenie. Jeśli coś bym radził, to pamiętanie o znaczonych kartach autorów wielu szumnych opinii.
Wspomniałem już o ambicjach wielu konserwatystów, aby uchodzić za najlepszych wojennych ekspertów. Na dokładkę Pasikowski pomimo antykomunistycznego „Jacka Stronga” wciąż nie ma po tej stronie pełnego kredytu zaufania. W grę może wchodzić nawet instynktowne przeświadczenie, że spod jego ręki nie może wyjść nic wiarygodnego. Moim zdaniem, może, a duet Ołdakowski-Gawin tę wiarygodność wzmacnia. Nawet jeśli mnie osobiście bardziej wzruszał ich półdokument, a półfabuła złożona z kronik powstańczych ekip.
Prawdą jest mocne finansowe wsparcie dla tego filmu będące dziełem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Zdaje się, że nieostatnie, gdy chodzi o projekty kina wojennego. Jeśli ktoś wytwarza poczucie: to znowu nie to, ja spytam: gdzie są te scenariusze i ci reżyserzy, których potencjał nie został wykorzystany?
Po stronie, którą nazwę liberalno-lewicową, jest jeszcze gorzej. Dla Janusza Wróblewskiego z „Polityki” to film nieznośnie patetyczny. Nadmiar patosu z pewnością szkodzi sztuce. Ale może w tych ocenach więcej zawiera się wiedzy o oceniających, ich apriorycznym nastawieniu wobec tematyki niż o samym dziele?
Recenzent „Wyborczej” sugeruje, że jedyną drogą opowiadania o wojnie jest dekonstrukcja. Jego zdaniem, można było pójść szlakiem wytyczonym przez podejrzenia wobec Nowaka, kiedy dostaje się do Warszawy. Ale twórcy tego ducha szybko porzucili. Można by odpowiedzieć, że takich sygnałów jest w filmie więcej. Sam przelot kuriera do Polski zagrożony jest przez atmosferę biurokracji i kompetencyjnych waśni uosabianych przez generała Tatara (dobry Rafał Królikowski). Niemniej przekonanie, że jedyną metodą opowiadania o wojennej historii Polski jest dystans, satyra, ujawnianie, że „prawda była inna”, to droga donikąd. Prawda była taka, jaka była - raz dla Polaków miażdżąca, kiedy indziej pokazująca, że zjadacze chleba potrafili być aniołami. Tych drugich momentów było akurat dużo.
Ideologiczne obsesje z obu stron są zagrożeniem dla takich dzieł jak „Kurier”. Dostać się między takie kamienie młyńskie grozi zmiażdżeniem. Dochodzi profesjonalne zblazowanie krytyków przekonanych, że opowiedzenie ciekawej historii nie wystarczy. Zwłaszcza kiedy „wszystko już było”. Można mieć tylko nadzieję, że Polacy okażą się mądrzejsi i zagłosują nogami.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. W niedawnym ciekawym wywiadzie Wojciecha Tomczyka dla Roberta Mazurka świetny dramatopisarz wypowiedział się przeciw szukaniu na siłę modelu produkcji, która objaśni zagranicy, zwłaszcza ludziom z Zachodu, nasze racje. I rzeczywiście, czy Neil Jordan w „Michaelu Collinsie” nagina się do cudzej wrażliwości, kiedy opowiada o meandrach irlandzkiej historii. Daleko mniej niż polscy twórcy.
Nie wiem, na ile opowieść o Nowaku jest czytelna i ciekawa dla innych narodów. Wiem, że spełnia wszelkie normy, aby być lekcją historii dla młodych Polaków. A wystarczy zajrzeć do internetu, aby zauważyć, że już z tym bywa krucho, bardzo krucho.
POLECAMY:
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?