W przeprowadzonej na początku lipca ankiecie dla niemieckiego dziennika ekonomicznego "Handelsblatt" większość pytanych menedżerów z europejskich instytucji finansowych obawia się o przyszłość wspólnej waluty. Niedawno prof. Oscar Williamson, laureat ekonomicznej Nagrody Nobla, stwierdził nawet, że euro narodziło się zbyt wcześnie. Czy Pan również niepokoi się o przyszłość euro?
Przywilejem noblistów jest to, że mogą mówić wszystko i na każdy temat.
Jest Pan więc zatem spokojny?
Przyznaję, troska o euro jest uzasadniona. Mamy przecież w strefie bezprecedensowy kryzys, który dotyczy państw znajdujących się w różnych warunkach. Nie wiem jednak, czy euro rzeczywiście pojawiło się zbyt wcześnie.
Jednak coraz częściej słychać głosy, że wspólna waluta i unia monetarna powinny być zwieńczeniem integracji europejskiej.
Rządy strefy euro robią tylko tyle, by wspólna waluta przetrwała. Powinny zaś zdecydować się na jeszcze ściślejszą integrację. Polska ma już prawo, by decydować o jej kształcie
W Niemczech nazywa się to teorią koronacji (Krönungs-Theorie) i tą koroną miałyby być wspólny pieniądz. Z drugiej strony zwolennicy teorii tzw. lokomotywy uważają, że szybciej dotrzemy do celu, czyli zintegrowanej Europy, wcześniej decydując się na integrację monetarną, która będzie wymuszać integrację w innych dziedzinach. Niestety, jak dotąd to drugie sprawdziło się tylko częściowo. Unia walutowa nie doprowadziła do większej integracji politycznej.
Ale udało się osiągnąć pewne sukcesy w dziedzinie ekonomii.
To zbyt mało. W dzisiejszej sytuacji strefy euro państwa członkowskie wiedzą, że z jednej strony koszty polityczne dopasowania są bardzo wysokie, ale koszty wyjścia są ogromne. Dlatego jest wola do wspólnego działania, ale ograniczona niestety do bardzo konkretnych i doraźnych kwestii. Nie widzę, by była to wola do silniejszej integracji politycznej strefie euro. Robi się tylko to, co konieczne, by euro przetrwało, a już nie to, by mogło zostać rzeczywiście trwale wzmocnione.
Na początku maja sytuacja na europejskich rynkach finansowych przypominała to, co działo się przed upadkiem Lehman Brothers - tak przynajmniej wynika z zaskakującej analizy opublikowanej w czerwcowym biuletynie Europejskiego Banku Centralnego. Zapewne w tyle głowy autorów była myśl, by pochwalić Jeana-Claude'a Tricheta za - używając języka dyplomacji - niestandardowe działania kierowanego przez niego EBC oraz ministrów finansów UE za gigantyczny pakiet pomocowy, które wspólnie ustabilizowały sytuację. Czy najgorsze mamy już za sobą?
Długo mieliśmy do czynienia z bardzo wieloma stresującymi zjawiskami na rynkach światowych. Nie było jasne, jaka jest naprawdę sytuacja banków i holdingów finansowych oraz jak bardzo zainfekowane są one toksycznymi aktywami. Nie wiedzieliśmy również, jak duża jest - mówiąc językiem branżowym - ekspozycja banków na pewne ryzyka finansowe. Brakowało przejrzystości, a tym samy wiedzy o tym, kto może być w jakiś sposób zagrożony, a kto nie.
Dobrze, że Europejski Bank Centralny skupował obligacje państw, na które nie było chętnych?
Wcześniej rola banków centralnych była nie tylko w mojej opinii za mało aktywna. W czasie kryzysu płaciliśmy bardzo wysoką ceną za to, że tak się dzieje. Na szczęście teraz udało się wprowadzić więcej transparencji do sektora bankowego.
To może uspokoi nieco rynki, ale wkrótce będą publikowane pierwsze wyniki tzw. stress testów. Chyba że one znowu rozchwieją nastroje inwestorów?
Nie mam wątpliwości, że to bardzo dobry ruch, który powinien nawet nastąpić wcześniej. Mam nadzieję, że opublikowane wyniki zostaną uznane przez analityków za przekonujące. Natomiast byłoby rzeczą najgorszą, gdyby opublikowano rezultaty stress testów, które przez rynki zostałyby uznane za mało przekonujące.
Może tak się zdarzyć?
Niestety, tak. Na przykład gdyby uznano, że w niewystarczającym stopniu zostały uwzględnione zjawiska ponadgraniczne, czarne scenariusze nie okazały się wystarczająco czarne albo opublikowane liczby wykazały jakieś luki. Opracowanie takiej wiarygodnej ekspertyzy dla dziesiątek banków działających w różnych krajach jest naprawdę trudne. Jednak w Stanach Zjednoczonych tego rodzaju testy okazały się wielkim sukcesem. Zanim ich nie opublikowano, obawiano się, czy nie zaszkodzą. Zdarzyło się coś zupełnie innego - także dlatego, że dzięki wiarygodnym informacjom udało się odbudować zaufanie na rynkach finansowych.
A jeśli usłyszymy złe wiadomości? Na przykład teraz już mówi się wiele o złej kondycji niektórych hiszpańskich banków.
Teraz słyszymy tylko plotki, bo tak naprawdę nie wiemy, jaka jest ta sytuacja. Z pewnością będą negatywne informacje i takie też być muszą. Wtedy stanowią one podstawę do decyzji o fuzjach czy kapitalizacji i mogą być początkiem tego, by sektor bankowy znowu stał sił silny.
Taki pozytywny scenariusz jest możliwy?
Lekcja z Japonii i Szwecji pokazuje, że trzeba działać zdecydowanie i szybko. W tych krajach dokonano już wcześniej takiego przeglądu sytuacji w sektorze bankowym. Dzięki temu już po roku w Szwecji udało się odrobić 50 procent strat spowodowanych przez kryzys, zaś w Japonii 10-15 procent. Oczywiście, istnieje pokusa, by odwlekać tego typu działania i sprawić, by banki mogły pożyczać za zero procent, dzięki czemu znowu miałyby osiągać zyski i odrabiać straty. Jednak byłby to proces, który mógłby zaprowadzić nas w ślepą uliczkę. Znacznie lepiej jest przyznać się do strat.
W Europie wiele się teraz mówi o ekonomicznej koordynacji, ekonomicznym zarządzaniu, a nawet rządzie. Jakie rozwiązanie byłoby najlepsze dla kontynentu?
Grupa ds. reformy ekonomicznej Hermana Van Rompuya ma trzy wielkie rzeczy na swojej agendzie. Są to reforma systemu fiskalnego, konkurencyjność i zarządzanie kryzysem. Gdyby udało się coś zrobić wspólnego w tych dziedzinach, byłby to wielki krok naprzód i nie miałoby znaczenia, czy będziemy nazywać to zarządzaniem, czy też rządem gospodarczym.
Rozmawiał Andrzej Godlewski
Cały wywiad przeczytasz w weekendowym wydaniu dziennika "Polska The Times" lub w serwisie prasa24.pl