„Skaza” to znakomita i celna metafora charakterów niemal wszystkich bohaterów tego klasycznego kryminału. Klasycznego – bowiem narracja prowadzona jest współcześnie, w miarę rozwoju śledztwa i są retrospekcje, które podsycają ciekawość czytelnika chcącego wiedzieć najpierw kto zginął, później dlaczego, a wreszcie – kto zabił. A tych pytań jest jeszcze więcej. Bo tytułowa skaza tkwi też w sercu samego komisarza. To przypadkowe zabicie kobiety, która znalazła się na linii strzału, kiedy policjant ścigał zabójcę swojej żony. No, prawie zabójcę, bo po próbie uduszenia jest w śpiączce. Fantastyczne sceny z fundacji „Światło” w Toruniu pozwalają wierzyć w wybudzenia, choć komisarza to nie dotyczy. Ma dorosłego syna, który też żyje ze „skazą” po praktycznie utracie matki, jej psychicznej kurateli, w szczenięcych latach. I wini za to ojca.
Jest też atmosfera Chełmży, niewielkiego miasta, gdzie każdy ma coś do ukrycia. I jak przystało na krwisty kryminał – nieco seksu. Ostrzejszego – pomiędzy funkcjonariuszami w komisariacie, niespełnionego w wypadku komisarza. Bo romans też wisi w powietrzu, gdyby nie kolejna „skaza”. Robert Małecki stawia nie tylko na intrygę, która tylko pozornie wydaje się skomplikowana, w rzeczywistości jest odbiciem świadomości pewnej klasy społecznej, woli smaczkami z prosektorium cy komisariatu ożywiać swoją historię. I robi to po prostu zawodowo.
Mimo ponad 550 stron, „Skaza” nie nuży. Komisarz Bernard Gross pewnie niedługo powróci, oby tylko nie dopadł go atak serca, pieczenie za mostkiem w „Skazie” zdarza mu się coraz częściej.