18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Trudna decyzja: prezydentura eksportowa czy pragmatyczna

Michał Karnowski
Polska
Wbrew pozorom różnice między Radosławem Sikorskim a Bronisławem Komorowskim są fundamentalne. To inne wybory zarówno dla Platformy, jak i dla Polski.

Dla przyszłości Platformy Obywatelskiej moment wskazania nowego kandydata na prezydenta będzie chwilą ważniejszą niż ten paskudnie zimny styczniowy czwartek, kiedy swoją rezygnację z wyścigu "do pałacu i żyrandoli" ogłosił Donald Tusk.

Dlaczego? Bo podczas gdy premier swoją decyzją wybierał teraźniejszość, umacniał już sprawowaną władzę, nowy kandydat będzie przyszłością. Nieważne, czy to pycha, zadufanie, czy też twarde, sondażowe stąpanie po ziemi - bezsprzecznym faktem jest, że według wszystkich badań kandydat Platformy to niemal pewny zwycięzca jesiennej kampanii.

A skoro tak, to sprawą dużo ważniejszą dla partii rządzącej staje się pytanie o kształt tej prezydentury niż o szanse wyborcze wygranego tej - jak to nazywają w Platformie Obywatelskiej- preelekcji. Podkreślam - kampania wyborcza ma swoje prawa, własną dynamikę, która może dać nieoczekiwaną premię czy to Lechowi Kaczyńskiemu, czy Andrzejowi Olechowskiemu. Albo Włodzimierzowi Cimoszewiczowi, jeśli zdecyduje się wrócić na ring, co wciąż niewykluczone. Ale dzisiaj najmocniejsze karty ma w ręku Platforma.

Ten wewnętrzny wybór Platformy Obywatelskiej, początkowo wydawało się, że banalny i technokratyczny, nieoczekiwanie przerodził się w pasjonującą debatę pomiędzy Radosławem Sikorskim a Bronisławem Komorowskim. I jak wskazują wczorajsze słowa premiera Donalda Tuska, który stwierdził, że każdy z kandydatów ma pięćdziesiąt procent szans, potrwa ona jeszcze zapewne dobre kilka tygodni, jeśli nie więcej. Warto więc zastanowić się, który z tych polityków, Sikorski czy Komorowski, będzie lepszy dla kształtu PO i dla Polski. I jak go wybrać?

Kto wybiera - aparat czy ludzie? Ta dyskusja w kuluarach partii rządzącej toczy się od chwili, gdy okazało się, że Donald Tusk nie namaści natychmiast kandydata, ale że chce w szczątkowej choćby formie odwołać się do opinii działaczy partyjnych. Natychmiast wybuchł spór, czy decyzję należy złożyć w ręce struktur partyjnych, kół i organizacji, czy też raczej zwrócić się do członków Platformy bezpośrednio, bez nadzoru partyjnych liderów w terenie. To nie tylko teoretyczne rozważania, ale kwestia kluczowa dla szans Radosława Sikorskiego. To polityk od trzech zaledwie lat obecny w PO i nigdy się specjalnie w partyjne życie nieangażujący. Raczej silna osobowość korzystająca z szyldu, współtworząca program partii, święcąca w jej gwiazdozbiorze i sondażach badających osobistą popularność.

W wariancie pierwszym, gdy kandydata miałyby wybrać tak zwane struktury, partyjny aparat, to kandydat raczej bez szans. W takim układzie Bronisław Komorowski, jeden ze współtwórców Platformy, wygrywa w cuglach. Aparat partyjny zawsze bowiem i w każdej formacji kieruje się własnymi interesami. W tym najważniejszym - nadzieją na dostęp do korzyści płynących z władzy. A wiadomo, że gdzie znajomość bliższa, tam i nadzieja na zyski większa. Ale gdyby głos mieli mieć sami działacze partyjni, sytuacja ministra spraw zagranicznych stałaby się radykalnie lepsza. Miałby szansę na bezpośrednie dotarcie do członków Platformy Obywatelskiej, mógłby przynajmniej powalczyć.

Decyzja w tej sprawie jeszcze nie zapadła, ale zwłoka gra na korzyść Radosława Sikorskiego. Szef polskiej dyplomacji zyskał bowiem mocną pozycję wyjściową. Wybór kandydata Platformy dzisiaj musi już być decyzją jeśli nie całej, to większej części Platformy, a nie czternastu osób, członków zarządu krajowego. A tak jeszcze wydawało się całkiem niedawno.

Warto dostrzec również i szerszy kontekst tego wątku. Jeśli PO zdecydowałaby się na zorganizowanie poważnej, otwartej dyskusji nad wyborem swojego kandydata na prezydenta, polska demokracja zyskałaby ciekawe i dobre doświadczenie. Ważna część życia politycznego choć na chwilę stałaby się mniej koteryjna, na pierwszy plan wysunęłaby się jakość kandydata, a nie tylko jego siła w partyjnym aparacie.

Komorowski - to po pierwsze pragmatyka. To kwestia najważniejsza, choć w pierwszych dniach po ogłoszeniu rezygnacji Donalda Tuska z zamiaru kandydowania zupełnie pomijana. Tymczasem wybór pomiędzy Komorowskim a Sikorskim zawiera w sobie różnice zupełnie fundamentalne. Pierwszy jest politykiem, który w wypadku wygranej przede wszystkim zdobyłby prezydenturę dla Platformy Obywatelskiej. To da się powiedzieć na pewno. Ale co więcej? Obietnice przewidywalności, stabilizacji, poparcia planów reformatorskich PO (choć to niestety ostatnio ogranicza się do publicystyki modernizacyjnej, a nie konkretów) brzmią dość wiarygodnie. Problem w tym, że to dobre rekomendacje na funkcję marszałka Sejmu, podobnie jak duże doświadczenie polityczne, którym legitymuje się ten polityk. Ale udział w wyścigu prezydenckim wymaga czegoś więcej - jakiejś szerszej wizji, przekonania wyborców, że naprawdę sięga się wzrokiem dalej niż partyjny program i dalej niż kilka lat. Jak na razie marszałek takiej wizji nie pokazał. Co więcej, mam wrażenie, że wszelkie tego typu deklaracje uważa za zbędne, a przymiotnik "ideologiczny" to w jego ustach zarzut.

W swojej polemice z pisowskimi tezami i ideami, jak projekt IV Rzeczpospolitej, poszedł Bronisław Komorowski tak daleko, że pragmatyzm uznał za główną cnotę, a ideowość - za największe niebezpieczeństwo. To, jak myślę, powoduje właśnie, że choć jest politykiem popularnym, w rankingach prezydenckich wypada słabiej, niż można by oczekiwać. Tak jakby Polacy czuli, że za mało w nim tej wizji.

A przecież rzut oka na historię bezpośrednich wyborów prezydenckich, od roku 1990 włącznie, pozwala stwierdzić, że wygrywali w nich kandydaci zdolni swój program nakreślić grubymi liniami, z jasnym określeniem kierunku, jaki wybierają. I nie chodzi tu o slogan kampanijny, który prędzej czy później by się pojawił, ale o wartość dodaną, którą dany polityk zawiera w sobie naturalnie. Lech Wałęsa i Lech Kaczyński obietnicę wielkiej zmiany mieli niemal w genach, Aleksander Kwaśniewski o "wyborze przyszłości" mówił od początku lat dziewięćdziesiątych.

Czego zaś chce Bronisław Komorowski? O co walczy? Podkreślam - o co, a nie z kim? Trudno dojrzeć. Może na razie, bo to bezsprzecznie polityk doświadczony i zdolny, ale wciąż pozostający pod tym względem chyba zbyt dużą jak na kandydata na prezydenta zagadką. Zresztą obciąża go już pierwszy błąd. Może nie osobisty, ale popełniony przez jego politycznego sprzymierzeńca Janusza Palikota, który w bezpardonowy, brutalny sposób zaatakował żonę Sikorskiego Anne Applebaum.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Radosław Sikorski to wielki ideowiec. Również u niego da się dostrzec prymat pragnienia bycia skutecznym nad skłonnością do wygłaszania wielkich deklaracji. A kilka zachowań z okresu, gdy zmieniał polityczne barwy, wydaje się trudne do usprawiedliwienia. Wielcy politycy powinni unikać bowiem małych zemst. Jednak jest to niewątpliwie polityk, który już w kilka dni po pojawieniu się jego nazwiska w prezydenckim rankingu potrafił sformułować wyrazistą i jasną ofertę polityczną. A więc po pierwsze, skupienie na sprawach zagranicznych i obronnych, wykorzystanie do tego Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Po drugie, współdziałanie z premierem, a tak naprawdę obietnica usunięcia się - poza wyjątkowymi sytuacjami - z polityki krajowej. Sikorski nadał swojej ofercie także efektowną nazwę: prezydentura eksportowa.

Jednak główną zaletą ministra spraw zagranicznych wydaje się jego niezdolność do prowadzenia polityki partyjnej. To dziwnie brzmi, ale warto przecież wyciągnąć wnioski z przeszłości. Jak słusznie bowiem mówił Leszek Miller, żadne jęki nie pomogą i prezydent jest w obecnym ustroju niejako skazany na budowanie własnej frakcji politycznej. A to z kolei natychmiast powoduje odrodzenie się klinczu, który paraliżuje polską politykę od dłuższego czasu.

Sikorski też oczywiście może mieć taką pokusę, ale będąc niejako typem partyjnego odludka, daje większą szansę, że jej nie ulegnie. Co więcej, nie warto też nie doceniać obietnicy "eksportowości" jego prezydentury. Gdyby dotrzymał słowa, Polska mogłaby zyskać pożyteczne narzędzie do zwiększenia swoich wpływów w Europie i na świecie. Choć wymagałoby to, także od samego Sikorskiego, jasnego sformułowania polityki, jaką chce prowadzić. Na razie zbyt często maskował to morzem słów.

Ta kampania bez wątpienia nie będzie łatwa. Daleki jestem od doradzania jakiejkolwiek partii politycznej, ale trudno uciec od pytania, który z tych polityków ma większą szansę na zwycięstwo w wyborach prezydenckich.

Przyjmijmy zatem dwa założenia. Po pierwsze, Lech Kaczyński, jak pokazują wszystkie sondaże, wchodzi do drugiej tury. Po drugie, w wyścigu nie pojawia się żaden czarny koń. Mamy więc układ albo Komorowski - Kaczyński, albo Sikorski - Kaczyński. Co na to Prawo i Sprawiedliwość?Jego sztabowcy modlą się dziś, aby Platforma postawiła na marszałka Sejmu. Bo jest z tego samego politycznego pokolenia co obecny prezydent, a więc na jego osobie nie da się zbudować bardzo niewygodnej dla PiS alternatywy młody - stary. Bo jest politykiem partyjnym, a więc uwikłanym w szereg kompromisów z przeszłości. Bo w pogłębionych sondażach wypada na wielu polach porównywalnie z Lechem Kaczyńskim.

Sikorski jest zaś dla Prawa i Sprawiedliwości niezwykle trudny do pobicia. Zapewne jest ziarno prawdy w opiniach, że od dawna szukano już jakichś słabych punktów u tego byłego ministra rządu Kazimierza Marcinkiewicza. Zwłaszcza w momencie, gdy z hukiem porzucił obóz pisowski. Trudno więc sobie wyobrazić, by znalazły się teraz.

Jest też politykiem z zupełnie innej politycznej generacji niż Lech Kaczyński. Może więc zbudować kampanię na przekazie obiecującym młodym wyborcom wielką zmianę. I ponownie ich zmobilizować, podobnie tak jak udało się to zrobić Donaldowi Tuskowi w roku 2007.

A więc kogo wybierze partia rządząca? Ostatnie nieoficjalne głosy wskazują na wyrównanie szans. Radosław Sikorski zyskał dzięki swoim dobrym wynikom w sondażach, natomiast Bronisław Komorowski stracił pierwotną przewagę, między innymi wskutek kompromitujących uwag jego stronnika Janusza Palikota na temat żony szefa polskiej dyplomacji.

Żaden wybór nie będzie oznaczał dramatu, ale warto zdać sobie sprawę z różnic pomiędzy oboma politykami. To może nie są prawdziwe prawybory, tylko dziwna preelekcja. Ale i tak zapowiadają się nadzwyczaj ciekawie.

Wróć na i.pl Portal i.pl