Upadek muru berlińskiego nie oznaczał końca historii Europy

Kraje postkomunistyczne mają obowiązek przestrzegać Europę przed totalitaryzmem - przekonuje były prezydent Czech Václav Havel

Wypowiadam się dziś przy okazji obchodów 20. rocznicy dramatycznego otwarcia granic, przecięcia drutu kolczastego, zburzenia murów między narodami Europy, a w przypadku Niemiec muru rozdzielającego dwie części tego samego narodu. Był to koniec dwubiegunowego podziału nie tylko Europy, ale w dużej mierze również całego świata. W tej historycznej chwili ludzie sądzili, że od tej pory ustaną konflikty i świat będzie rozkwitał. Tak się nie stało. Koniec historii nie przyszedł. Tym ważniejsze jest zatem, abyśmy potraktowali dzisiejszą rocznicę jako zaproszenie do refleksji nie tylko nad przeszłością, ale przede wszystkim nad przyszłością. Chciałbym, aby moim wkładem do tej refleksji było pięć uwag na temat zjednoczenia Europy.

Nikt nie był całkowicie przygotowany na tak szybki upadek żelaznej kurtyny. Byłoby to zresztą nienaturalne. Nastąpiła więc faza dezorientacji, niepewności i poszukiwania różnych rozwiązań. Potem NATO dokonało odważnego kroku i przyjęło nowych członków, co zakorzeniło te państwa w strukturach zachodnich i pozwoliło im skoncentrować się na przygotowaniach do akcesji unijnej. I Unia Europejska rzeczywiście zaczęła otwierać drzwi przed nowymi demokracjami z Europy Środkowej i Wschodniej.

Od czasu do czasu kraje te przyprawiały ją o rozmaite bóle głowy, ale to jest zrozumiałe. Demokratycznej kultury politycznej nie da się stworzyć ani odbudować z dnia na dzień. Wymaga to czasu i w okresie tym trzeba rozwiązywać wiele nieoczekiwanych problemów. W czasach nowożytnych komunizm panował tylko raz (miejmy nadzieję, że ostatni), toteż zjawisko postkomunizmu również było nowe. Musieliśmy się zmierzyć z konsekwencjami wieloletnich rządów strachu, a także bezprecedensowej redystrybucji własności prywatnej. A zatem było i jest wiele przeszkód i dopiero teraz zaczynamy się oswajać z nowym stanem rzeczy.

Uważam jednak, że Zachód postąpił właściwie. Każde inne podejście zrodziłoby jeszcze więcej problemów i byłoby jeszcze kosztowniejsze. Gdyby nie integracja krajów postkomunistycznych z UE, mogłaby wybuchnąć nowa walka o strefy wpływów czy nawet o dominację jednej grupy nad drugą, a już z całą pewnością państwa pozostawione poza bramami Zachodu stałyby się wylęgarniami nacjonalistów i populistów z ich uzbrojonymi milicjami, a być może również niebezpiecznych lokalnych konfliktów, tym groźniejszych, że z dobrze znanych powodów po II wojnie światowej nie odbyła się prawdziwa konferencja pokojowa, która pozwoliłaby osiągnąć Europie wiążące, precyzyjne i trwałe porozumienie.

Sądzę, że wielu z tych, którzy do niedawna wymachiwali flagą z sierpem i młotem, bez większych skrupułów potrafiłoby sięgnąć po flagę nacjonalistyczną. W byłej Jugosławii przekonaliśmy się, dokąd może zaprowadzić ta droga. Ale jak wiadomo, demony zawsze budzą inne demony, więc nie sposób przewidzieć, czy ta zaraza wkrótce nie spadnie na zachodnią połowę Europy. A żyjemy w takim okresie historycznym, że na skutek globalizacji każdy lokalny konflikt może się przerodzić w wojnę światową.

Droga, którą obrano, była zatem najnaturalniejsza w sensie historycznym i najkorzystniejsza w sensie praktycznym. Poza tym można ją było również interpretować jako wyraz poczucia współodpowiedzialności za to, co się stało, ponieważ sukcesy totalitaryzmów miały swoje korzenie między innymi w krótkowzrocznych ustępstwach świata demokratycznego. Podsumowując, przyjęcie krajów postkomunistycznych do UE wiąże się dla niej z uciążliwościami, ale było warto, ponieważ każde inne rozwiązanie prawdopodobnie byłoby znacznie gorsze i niebezpieczniejsze. Europę należy w tej sytuacji poprosić o cierpliwość i wyrozumiałość.
Pytanie brzmi jednak, co my możemy zaoferować Europie. Od dawna uważam, że po tym, co przeżyliśmy pod rządami totalitarnymi, powinniśmy - a nawet mamy obowiązek - opowiedzieć o tym innym i wyjaśnić, jakie wnioski płyną z naszych doświadczeń. Nie jest to łatwe zadanie i nie mam pewności, czy dobrze się z niego wywiązujemy. Ustroje totalitarne i autorytarne często mają bardzo niepozorne początki i stosują przemyślne metody kontrolowania społeczeństwa. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, wielu z nas uświadamia sobie, jak podstępnie zostaliśmy wplątani w totalitarną sieć. Zobowiązuje nas to do szczególnej przezorności. W ten sposób pomożemy zagwarantować, że to, co przeszliśmy, już nigdy się nie powtórzy.

Czego to wymaga? Przede wszystkim jednoznacznej solidarności z tymi wszystkimi, którzy dzisiaj żyją w systemach totalitarnych lub autorytarnych. Żadne interesy gospodarcze i inne nie powinny stać na przeszkodzie takiej solidarności. Nawet niewielki, dyskretny i zawarty w dobrej intencji kompromis może mieć fatalne konsekwencje - nawet jeśli tylko długookresowe albo pośrednie. Nie wolno się cofać w obliczu zła, ponieważ zło ze swej natury wykorzystuje takie ustępstwa. Poza tym Europa ma dosyć niefortunne doświadczenia z polityką ugodowości. Nasze poparcie może bardzo pomóc krytykom reżimów w Korei Północnej, Birmie, Iranie, Tybecie, na Białorusi, na Kubie i gdzie indziej. Pomoże nam zbudować lepszy świat, a także być bardziej wiernymi sobie, ponieważ będzie to praktyczna realizacja wartości, które tak chętnie głosimy.

Parlament Europejski przyznał ostatnio Nagrodę Sacharowa Memoriałowi, rosyjskiemu stowarzyszeniu, które monitoruje przestrzeganie praw człowieka w Rosji. Uważam, że był to ważny gest. Pamiętam, jak cenne było kiedyś dla nas w Czechosłowacji, kiedy prezydent Francji podczas oficjalnej wizyty wbrew życzeniom władz zaprosił nas - opozycję - na robocze śniadanie. Takie rzeczy tylko z pozoru są mało istotne. Tak funkcjonują totalitarne reżimy: jedno śniadanie czy jedna stłumiona demonstracja studencka w pewnych okolicznościach może popchnąć historię na inne tory. [...]
W debatach o instytucjonalnym kształcie UE najczęściej pojawia się temat suwerenności. Szanuję wysiłek UE w tej kwestii i osiągnięte sukcesy, i właśnie dlatego ośmielę się spojrzeć na to zagadnienie w dłuższej perspektywie czasowej. Parlament, w którym zasiadacie, jest wybierany bezpośrednio, a liczba posłów z danego kraju odpowiada jego wielkości. Uważam, że Parlament Europejski powinien mieć trochę większe kompetencje niż obecnie, ponieważ jest organem wybieranym bezpośrednio przez wszystkich Europejczyków. Tworzenie prawa powinno zatem w jakimś stopniu przesunąć się od władzy wykonawczej do ustawodawczej. Parlament Europejski nie powinien sprawiać wrażenia kosztownego kwiatka do kożucha.

Sądzę jednak, że w przyszłości mógłby powstać inny, mniejszy organ, do którego parlamenty narodowe wybierałyby przedstawicieli, przy czym każde państwo byłoby reprezentowane przez jednakową liczbę członków. Pozwoliłoby to rozwiązać dwie kwestie: po pierwsze, zniknęłoby poczucie wyrażane przez wiele parlamentów narodowych, że są wykluczone z unijnego procesu
decyzyjnego; po drugie, w UE istniałaby instytucja, w której wszystkie państwa członkowskie miałyby równy status. Taki organ zbierałby się oczywiście bardzo rzadko, na żądanie określonej liczby państw członkowskich i tylko w sprawach wymagających konsensusu. Takie rozwiązanie oznaczałobyponadto, że skład Komisji Europejskiej nie musiałby się opierać na skomplikowanych przelicznikach, a Rada Europejska nie musiałaby stosować tak zawiłego systemu liczenia głosów. Muszę przyznać, że dla mnie osobiście jest ważniejsze, żeby komisarze byli świetnymi fachowcami w swoich dziedzinach niż moimi rodakami, a tym bardziej członkami mojej partii.
Jeśli chodzi o Radę Europejską, to w tej chwili jest ona dziwnym amalgamatem władzy wykonawczej i ustawodawczej. Należałoby również doprecyzować jej pozycję. Wydaje mi się, że powinna to być pozycja zbliżona do statusu głowy państwa w demokracji parlamentarnej - innymi słowy, Rada Europejska powinna być zbiorową głową związku państw, której najbardziej widocznym przedstawicielem byłby oczywiście przewidziany przez traktat lizboński prezydent. Urząd ten ma wielkie znaczenie, ponieważ musimy pamiętać, że przy kolektywnych orgapnach władzy zawsze jest ryzyko paraliżu spowodowanego wewnętrznymi konfliktami. Nie twierdzę, że to musi się stosować do instytucji ponadnarodowych, ale uważam, że gdzieś powinna być jedna ludzka twarz reprezentująca całą tę skomplikowaną maszynerię i pozwalająca ludziom lepiej zrozumieć, jak to wszystko działa.

Przy wielu okazjach mówiłem, że byłoby wspaniale, gdyby kiedyś powstała krótka, napisana czytelnym, zrozumiałym nawet dla młodzieży szkolnej językiem konstytucja europejska, do której cała reszta, już teraz idąca w tysiące stron, byłaby tylko dodatkiem. Oczywiście zasadniczą, może nawet pierwszą część takiego dokumentu stanowiłaby Karta praw podstawowych jako tekst przedstawiający wartości i ideały, do których UE jest przywiązana, których chce przestrzegać i które uwzględnia przy podejmowaniu decyzji.

Z takiej perspektywy Unia Europejska wygląda jak bardzo technokratyczna organizacja, która zajmuje się wyłącznie ekonomią i pieniędzmi. Te niekończące się sprzeczki o budżet, kwoty, taryfy celne, reguły handlowe i różne inne przepisy prawdopodobnie są konieczne i w żadnej mierze ich nie deprecjonuję. Co więcej, uważam, że tak chętnie wyśmiewane przez eurosceptyków dyrektywy czy standardy dotyczące na przykład sposobu przyrządzania gulaszu mają na celu bardziej ochronę węgierskiej czy czeskiej tradycji niż utrudnianie życia jakiemuś państwu członkowskiemu i podcinanie jego tożsamości.

Mimo to uważam, że UE powinna kłaść większy i bardziej widoczny nacisk na sprawy rzeczywiście najważniejsze, a mianowicie swoje fundamenty duchowe i wartości. W końcu UE jest bezprecedensową próbą budowy dużej wspólnoty ponadnarodowej opartej na poszanowaniu ludzkich swobód i ludzkiej godności, autentycznej, a nie tylko formalnej demokracji, zaufaniu do zdrowego rozsądku, przyzwoitości i dialogu w stosunkach wewnętrznych i zewnętrznych. A także oczywiście na poszanowaniu poszczególnych krajów z ich tradycjami i dokonaniami, na poszanowaniu ich ziem, domów i krajobrazów.

I wreszcie na poszanowaniu praw człowieka i solidarności międzyludzkiej.Bogata historia duchowa i kulturalna Europy - łącząca elementy antyku, judaizmu, chrześcijaństwa, islamu, renesansu i oświecenia - wytworzyła kompleks niekwestionowanych wartości, które Unia Europejska deklaratywnie szanuje, ale często uważa je tylko za ładne opakowanie dla rzeczy naprawdę ważnych. Ale czy naprawdę ważne nie są właśnie te wartości, czy to nie one nadają kierunek wszystkiemu innemu?

Nie proponuję tutaj niczego rewolucyjnego ani radykalnego. Proponuję po prostu głębszą refleksję o fundamentach zjednoczenia Europy, bardziej energiczne pielęgnowanie naszej europejskości i wyraźniejsze wyartykułowanie przywiązania do ładu moralnego, który wykracza poza świat namacalnych korzyści czy świat materialnego dostatku, który nie zmierza w określonym
kierunku i jest oceniany wyłącznie przez pryzmat wskaźników liczbowych.

Od 20 lat Europa nie jest już rozcięta na dwie połowy. Jestem głęboko przekonany, że już nigdy więcej nie pozwoli się podzielić, tylko wręcz przeciwnie, będzie dążyła do coraz głębszej solidarności i współpracy. Moim marzeniem jest, aby "Oda do radości" Schillera przestała być dla nas i dla przyszłych pokoleń jedynie wierszem opiewającym przyjaźń między narodami i przerodziła się w dobitny symbol naszego wspólnego dążenia do budowy bardziej ludzkiego świata.

Tekst jest fragmentem wystąpienia prezydenta Václava Havla na specjalnej sesji Parlamentu Europejskiego z okazji 20. rocznicy przemian w Europie Wschodniej

Václav Havel, ostatni prezydent Czechosłowacji i pierwszy prezydent Republiki Czeskiej, pisarz, sygnatariusz i jeden z pierwszych rzeczników Karty 77

Wróć na i.pl Portal i.pl