Punkt piąty Traktatu Północnoatlantyckiego to zapewne jedyny z czternastu punktów, który jest jako tako publicznie znany. Pod przydługim tekstem - „Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim i dlatego zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich, w ramach wykonywania prawa do indywidualnej lub zbiorowej samoobrony, uznanego na mocy artykułu 51 Karty Narodów Zjednoczonych, udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego” – kryje się szlachetna zasada „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
Nie trzeba było jednak napaści na kraj NATO, nie trzeba było żadnej wielkich zabiegów dyplomatycznych i twórczych interpretacji tego punktu, a Sojusz się rozpadł. Nie trzeba było nawet wypominać Trumpowi, że gdy waliły się dwie wieże w Nowym Jorku, niewielu w Europie zadawało pytania o to, czy pomóc administracji Busha czy nie, i decydowało się wysyłać swoje wojska na tzw. wojnę z terroryzmem.
Odejście Stanów Zjednoczonych od podstawowych wartości, jakie jednoczyły wolny świat po II wojnie, odbył się jakby przy okazji wielkiej reformy Trumpa – przy okazji czyszczenia administracji ze złogów lewactwa i postulatów równościowych czy naprostowywania krnąbrnych naukowców, którzy uważają, że jednak warto dbać o klimat i planetę. Na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ cały normalny świat był za rezolucją wzywającą do zakończenia wojny i potępiającą Putina, ale USA pierwszy raz stanęły w jednym szeregu z Rosją, Białorusią, Węgrami czy Koreą Północną i zagłosowały przeciw. A teraz Trump zablokował całą pomoc dla Ukrainy, próbując wymusić na Zełenskim pokajanie się lub po prostu rezygnację ze stanowiska. Krok po kroczku i po sojuszu wartości zostały wióry.
Ten sojusz wartości, który konstytuował NATO, oczywiście nigdy nie był jedynie romantycznym porozumieniem krajów uwiedzionych etyką muszkieterów. Lecz preambuła Traktatu Północnoatlantyckiego z 1949 roku coś jednak dotąd znaczyła: „Strony niniejszego traktatu potwierdzają swą wiarę w cele i zasady Karty Narodów Zjednoczonych oraz pragnienie życia w pokoju ze wszystkimi narodami i wszystkimi rządami. Są zdecydowane ochraniać wolność, wspólne dziedzictwo i cywilizację swych narodów, oparte na zasadach demokracji, wolności jednostki i rządów prawa. Dążą do umacniania stabilizacji i dobrobytu na obszarze północnoatlantyckim”.
Demokracja, wolność, rządy prawa i stabilizacja w słowniku negocjacyjnym Putina i Trumpa zostały zastąpione interesem i biznesem oraz osobistymi uprzedzeniami z dodatkiem prostej nawalanki na użytek polityki wewnętrznej.
To jeszcze jest do naprawienia. Niestety najpewniej nie wystarczy wielki europejski powrót do wartości, refleksja nad swą siłą militarną i gospodarczą oraz mądre i wyraziste przywództwo. W każdym razie nie w krótkim terminie. Niestety dziś panem sytuacji jest Trump. A może Putin.
Marek Twaróg