Zawały leczymy skutecznie, jednak umieramy na inne choroby serca

Dorota Stec-Fus
Zdrowie. Gwałtownie wzrasta liczba zgonów w Polsce. Zdaniem NFZ to efekt przede wszystkim skokowo pogarszającej się jakości powietrza, zdaniem lekarzy - zmniejszenia liczby zabiegów kardiologicznych, spowodowanego obniżeniem ich wycen.

Statystyki alarmują. Z danych GUS wynika, że wskaźnik umieralności w Polsce osiągnął w 2017 r. najwyższą wartość od 1990 r. i wyniósł 10,5. To aż o 0,4 więcej niż w 2016 r. W tym roku nie będzie lepiej - w pierwszym półroczu umierało już 11 osób na 1000 mieszkańców.

CZYTAJ TAKŻE: Leczenie serca, czyli "od płota do płota"

Co zabija Polaków? Narodowy Fundusz Zdrowia wskazuje kilka przyczyn tych niepokojących danych. Najważniejsze to drastycznie pogarszająca się jakość powietrza, ubiegłoroczne mrozy i wynikające z nich powikłania pogrypowe oraz starzenie się społeczeństwa.

Utrzymywanie non-stop 14 pracowni hemodynamicznych w Małopolsce nie jest konieczne

- Analitycy NFZ nie uwzględniają jednak niemniej istotnej przyczyny, jaką jest drastyczne obniżenie w latach 2016--2017 poziomu finansowania zabiegów na sercu - podkreśla prof. Paweł Buszman z Zakładu Epidemiologii i Statystyki Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. W obszernej analizie wskazuje jednocześnie na brak naukowych podstaw do łączenia aż tak dużego wzrostu liczby zgonów ze smogiem i niską temperaturą.

Bodaj najgorszą zmianą, w jego ocenie, było wprowadzenie limitu na inwazyjne leczenie stanów przedzawałowych (wcześniej placówki otrzymywały zapłatę za każdego leczonego tą drogą chorego) i na dodatek obniżenie o 40 proc. jego wyceny.

- Konsekwencje są oczywiste. Liczba pacjentów poddawanych tej procedurze wyraźnie zmalała na rzecz terapii zachowawczej, m.in. podawania leków. A to prowadzi w krótkim czasie do niewydolności serca, która, po pierwsze, ogranicza długość życia pacjenta oraz jego sprawność, i - po drugie - jest nieporównywalnie droższa w leczeniu- wykazuje prof. Buszman.

Podobnie jest w przypadku koronarografii, czyli badania drożności tętnic wieńcowych. Zmniejszenie stawek za te zabiegi sprawiło, że placówki kardiologiczne zaczęły ustawiać chorych w kolejce, choć wcześniej zabiegi te wykonywane były na bieżąco.

To kolejne potwierdzenie stawianej przez ekspertów tezy, że choć system leczenia pacjentów z ostrym zawałem serca jest w Polsce świetnie rozwinięty, to wciąż niewiele robimy, by było ich jak najmniej.

Prof. Piotr Podolec, wojewódzki konsultant w dziedzinie kardiologii, nie podaje jeszcze konkretnej liczby zabiegów wykonanych w Małopolsce w minionym roku a tym samym skali jej zmniejszenia w porównaniu do lat ubiegłych. Dane zostaną podliczone i udostępnione z początkiem lutego. Pewnym wydaje się natomiast to, że większość pracowni hemodynamicznych popada w coraz większe zadłużenie.

- Obniżenie wycen to był kolosalny błąd. Polska w leczeniu zawałów osiągnęła europejski poziom i zostało to zniszczone jednym ruchem - irytuje się Regina Tokarz, dyrektorka szpitala w Zakopanem.

Kierownictwo Centrum Kardiologii Inwazyjnej, Elektroterapii i Angiologii w Oświęcimiu zaznacza, że zmiana wycen stawek za zabiegi inwazyjne - a tym samym łącznej kwoty, przekazanej placówce przez NFZ - doprowadziła do zmniejszenia aż o 20 proc. liczby zabiegów angiologii wieńcowej (to przeskórne poszerzenie zwężonych naczyń wieńcowych).

- Musieliśmy też znacząco ograniczyć interwencje z zakresu elektroterapii. Dotyczy to np. ablacji - czyli leczenia arytmii serca - która pozwala na szybszy powrót do normalnego życia, w tym zawodowego. Niestety, na te zabiegi pacjenci muszą czekać w kolejce - podkreśla Sebastian Kawalec.

Nowatorską propozycję rozwiązania problemu prezentuje Marcin Kuta, dyrektor szpitala im. E. Szczeklika w Tarnowie. Z jego obserwacji wynika, że Polacy coraz częściej przestrzegają diety, uprawiają sporty i stosują się do innych zaleceń lekarskich. W rezultacie zapotrzebowanie na procedury inwazyjne maleje.

Taka sytuacja ma w każdym razie miejsce w obszarze działania „Szczeklika”. Równocześnie przychody pracowni hemodynamicznej znacząco zmalały i jej utrzymanie przychodzi z coraz większym trudem. - Po co zatem utrzymywać całodobowo aż 14 pracowni w Małopolsce? - pyta dyrektor i proponuje wprowadzenie dyżurów naprzemiennych. W jedną dobę dyżurowało by siedem z nich, w kolejną - następne.

Wróć na i.pl Portal i.pl