O negocjacjach Amerykanów z Rosjanami w Rijadzie niektórzy mówią, że to druga Jałta. Pana zdaniem mamy do czynienia z próbą redefinicji porządku światowego na miarę Jałty z 1945 roku?
Myślę, że mamy do czynienia z sytuacją, w której na pewno jedno z państw chciałoby takiej Jałty – mam tu na myśli Rosję. To wola wyrażona przez Władimira Putina. Można się też odwoływać do Kongresu Wiedeńskiego – w obu przypadkach chodziło o poukładanie się mocarstw między sobą. Natomiast jeśli chodzi o Zachód – cóż, jeśli potraktować stanowisko administracji Trumpa jako próbę zakończenia wojny w Ukrainie poprzez znaczące ustępstwa na rzecz Rosji, to byłby to zwrot w kierunku logiki jałtańskiej. Ale mamy tu jeszcze innego gracza – Unię Europejską, która odwołuje się do idei wartości, prawa międzynarodowego i chęci obrony Ukrainy przed dalszym zagrożeniem ze strony Rosji. Innymi słowy, chodzi o udzielenie Ukrainie gwarancji. Nie czyniłbym prostego porównania tej sytuacji do konferencji jałtańskiej. Co więcej, uważam, że strategia amerykańska dopiero się kształtuje. Na razie wygląda to tak, że Donald Trump chce zakończyć wojnę szybko i jest gotów podjąć w tym celu bardzo istotne decyzje, włącznie z wycofaniem się Stanów Zjednoczonych z zobowiązań wobec Ukrainy oraz ograniczeniem tych wobec Europy. Ale nie wiemy, jakie będzie ostateczne stanowisko negocjacyjne USA – może ono jeszcze ulec ewolucji. Widziałbym tu więc pewne analogie zarówno do Jałty, jak i do innych porozumień mocarstw – na przykład Kongresu Wiedeńskiego – ale dostrzegam też istotne różnice.
Jakie są te różnice?
Jedną z nich jest to, że jeden z uczestników tego procesu – Unia Europejska, wsparta przez Wielką Brytanię, co chciałbym podkreślić, bo to ważne – nie chce uczestniczyć w rozdaniu na wzór Jałty. Wielka Brytania – jedno z czołowych mocarstw światowych jest przywiązana do idei powstrzymywania ekspansji rosyjskiej na kontynencie europejskim. I jeszcze jedna uwaga a propos Jałty – wiemy, czym to się skończyło.
I że nas tam nie było.
To prawda. Można powiedzieć, że formalnie nie uzgodniono w Jałcie podziału Europy, lecz zapisano deklarację o wyzwolonej Europie. Mówiła ona, że państwa, które odzyskają wolność, będą miały prawo do przeprowadzenia wolnych wyborów i do samostanowienia. Rzecz w tym, że Stalin podeptał wszystkie te porozumienia. I oczywiście każde porozumienie z Rosją rodzi ryzyko, że i tym razem będzie podobnie – że Rosja Putina również podepcze ustalenia. W tym sensie odniesienie do Jałty jest częściowo zasadne. Ale nie jesteśmy w stanie przewidzieć końca tych negocjacji, bo one dopiero się rozpoczynają. Ukraina jest w innej sytuacji niż Europa Środkowo-Wschodnia w 1945 roku. Wówczas na terytorium Polski stacjonowało dwa miliony żołnierzy Armii Czerwonej. Polska nie miała żadnego głosu, żadnego zasobu ani atutu, który mogłaby wykorzystać w negocjacjach. Ukraina – choć jej sytuacja jest trudna – nie jest w tak beznadziejnym położeniu. Większość jej terytorium nie jest okupowana przez Rosję. Ma też zasoby ziem rzadkich, co pojawiło się jako argument negocjacyjny po stronie prezydenta Zełenskiego.
Nawiązując do tego, co Pan powiedział o Rosji, to historia mówi: „Nigdy nie wierz Rosji”. A przynajmniej takie wnioski można wyciągnąć. Zachód znów da się oszukać?
Może ujmę to w ten sposób – zgadzając się z tym, że Rosja wielokrotnie łamała podpisane porozumienia, trzeba przyjąć, że końcem tej wojny nie mogła być klęska Rosji. Nikt tego nie zakładał. Klęską mogła być natomiast porażka inwazji rosyjskiej na Ukrainę. Przypominam, że los Rosji nie mógł wyglądać tak jak los III Rzeszy – ten scenariusz po prostu nie był możliwy. To mocarstwo atomowe i koniec. Można było jednak doprowadzić do sytuacji, w której Rosja zostałaby pokonana albo osłabiona skutecznie w boju. To się nie wydarzyło. Na froncie ukraińskim mamy do czynienia z wojną pozycyjną. Jakkolwiek Rosja nie osiągnęła swojego zasadniczego celu – podporządkowania całej Ukrainy – to jednak poczyniła pewne postępy. I teraz trzeba zadać sobie pytanie: co jest celem działań Zachodu wspierającego Ukrainę? Strona ukraińska od początku wojny formułowała to jasno – chodzi o to, aby Rosjanie w przyszłości nie ponowili agresji. W tym sensie jakiekolwiek porozumienie z Rosją, jakiekolwiek zamrożenie tego konfliktu musi oznaczać jakąś formę dalszego zaangażowania Zachodu we wsparcie Ukrainy. Natomiast sytuacja, w której mielibyśmy do czynienia po prostu z podpisaniem porozumienia z Rosją i na tym zakończeniem sprawy, to proszenie się o kłopoty w przyszłości. Porozumienia cząstkowe mogą być realizowane, ale trzeba pamiętać, że po pierwsze, Władimir Putin nie akceptuje odrębności Ukrainy. A po drugie, nie znamy jego dalszych celów – możemy o nich jedynie spekulować. Wiemy natomiast, że w swoich oficjalnych wystąpieniach wielokrotnie określał Ukrainę jako twór sztuczny.
Wracając do 1945 roku – wtedy sytuacja Ameryki była inna; Stany Zjednoczone były hegemonem. Jak jest dzisiaj? Waszyngton kontroluje całą tę grę, czy chodzi raczej o minimalizowanie strat, bo jest to już świat, w którym więcej do powiedzenia mają inne kraje, choćby Chiny?
Stany Zjednoczone w 1945 roku były jednym z dwóch hegemonów – drugim był Związek Radziecki. To jeden z kluczowych elementów ówczesnej sytuacji, który w pewnym sensie przypomina dzisiejszy układ. Natomiast u schyłku zimnej wojny USA mogły rozgrywać rywalizację ze Związkiem Radzieckim inaczej. Celem Ronalda Reagana było doprowadzenie do ostatecznej klęski ZSRR – jako państwa, jako imperium i jako ideologii, którą promował. Chodziło o wyzwolenie Europy Środkowo-Wschodniej spod radzieckiego panowania. Warto zwrócić uwagę, że kiedy Reagan został prezydentem, zablokował eksport rur do ZSRR, które miały być używane do budowy gazociągu z Syberii do Europy Zachodniej. Co więcej, zakazał amerykańskim firmom uczestniczenia w jakichkolwiek przedsięwzięciach biznesowych w Europie, które mogłyby się przyczynić do powstania tego gazociągu. Ponieważ uważał, że uzależni to Europę od Związku Radzieckiego. Próbował również skłonić europejskie rządy do wycofania się z tego projektu. A zanim spotkał się w Reykjavíku z Gorbaczowem, przyspieszył wyścig zbrojeń. To spowodowało, że ZSRR, już pogrążony w kryzysie, znalazł się w trudnej sytuacji negocjacyjnej. Można więc powiedzieć, że u schyłku zimnej wojny Stany Zjednoczone negocjowały z pozycji siły. W 1945 roku trudno było sobie wyobrazić amerykańską interwencję wojskową w Europie Środkowo-Wschodniej – to oznaczałoby trzecią wojnę światową, na którą społeczeństwo amerykańskie nie dałoby przyzwolenia. A prezydent USA, jako demokratycznie wybrany przywódca, musi mieć poparcie społeczne dla swoich działań. Wracając do Pani pytania – jak Amerykanie widzą to dzisiaj? Donald Trump uważa, że Stany Zjednoczone są jednym z wielkich graczy, których priorytety są skoncentrowane na Bliskim Wschodzie i w Azji Wschodniej. Ciężar obrony Europy i jej bezpieczeństwa chce przerzucić na Europejczyków. Co więcej, można założyć – choć nie znamy ostatecznej koncepcji Trumpa, jego wypowiedzi bywają różne w różnych momentach – że jest on zwolennikiem pewnego ułożenia się z Rosją w warunkach rywalizacji z Chinami, która stanowi główny wektor amerykańskiej polityki zagranicznej. Co to oznacza dla polityki wobec Ukrainy, przekonamy się w najbliższej przyszłości.
Po zimnej wojnie Rosja była cieniem Związku Radzieckiego. Jak jest dzisiaj? Jest silniejsza? Wróciła do gry? A może tylko udaje, że jest potężna?
Rosja jest jednym z mocarstw światowych. Po zakończeniu zimnej wojny znalazła się w głębokim kryzysie, stąd ogromna popularność Putina, który oznaczał zerwanie z wielką smutą lat jelcynowskich. Rosjanie znowu poczuli się obywatelami mocarstwa – a są do tego przyzwyczajeni, bo w ich historycznej pamięci Rosja zawsze była imperium. Dzięki konsolidacji władzy i poprawie sytuacji ekonomicznej Putin mógł zdecydować się na powrót do gry geopolitycznej – w takim kształcie, w jakim on ją rozumie. Uznał, że nadszedł moment na próbę odbudowy mocarstwowej pozycji Rosji poprzez odzyskanie kontroli nad Ukrainą. Ale wojna obnażyła wiele jej słabości. Na początku konfliktu słyszeliśmy analizy, według których imperium rosyjskie miało się rozpaść w ciągu dni czy tygodni, a Putin rzekomo miał być śmiertelnie chory. Moje zdumienie budziło to, że wielu wieszczyło nieuchronną klęskę Rosji. Jesteśmy w momencie, w którym Stany Zjednoczone siadają do rozmów z Rosją, a w Europie narasta strach. Przypomnijmy – mówimy o kontynencie, na którym mieszka 500 milionów ludzi, a który boi się konfrontacji militarnej z Rosją. To oznacza, że Rosja jest realnym zagrożeniem. Oczywiście, gdyby Putin chciał podjąć konfrontację z Europą Środkowo-Wschodnią, musiałby uruchomić swoje zasoby w znacznie większym stopniu niż w wojnie przeciwko Ukrainie. A nie zdecydował się dotąd na masową mobilizację. Powiedziałbym zatem, że Rosja jest mocarstwem. Nie takim jak Związek Radziecki, ale też nie jest tak słaba jak w czasach Jelcyna. To Rosja aspirująca do odegrania roli w procesie przebudowy porządku światowego. Przypomnę, że gdy Putin spotkał się z Xi Jinpingiem, chiński przywódca powiedział: „Obecnie świat doświadcza zmian nie widzianych od stu lat. Sytuacja międzynarodowa jest w chaosie. Ale głęboko wierzę, że przyjaźń chińsko-rosyjska będzie trwała przez pokolenia”. Dał też do zrozumienia, że partnerstwo między Pekinem a Moskwą to czynnik stabilizujący w chaotycznym świecie.
Dzisiaj Chiny to również realne mocarstwo, ale chciałabym się zatrzymać przy Europie. Po zimnej wojnie mówiło się, że Europa jest równoprawnym graczem w kształtowaniu porządku światowego. Dzisiaj Macron i Scholz mają coś do powiedzenia, czy po prostu przyjmujemy do wiadomości to, co Stany Zjednoczone i Rosja ustalą?
Europa jest bogatym kontynentem, posiada zasoby, ale jej problem polega na tym, że jest wspólnotą państw narodowych. Oczywiście, ujęcie Europy w formułę Unii Europejskiej przez lata ułatwiało jej funkcjonowanie w zglobalizowanym świecie – pojedynczym krajom trudno byłoby konkurować ze Stanami Zjednoczonymi czy Chinami. Natomiast pozostaje problem konieczności wypracowywania wspólnej polityki. To nie jest tak, że decyzje podejmuje Bruksela, decyduje Macron, niemiecki kanclerz – prawdopodobnie w przyszłości Friedrich Merz – i głównie ten tandem. Do tego dochodzi Wielka Brytania, która – mimo że nie jest członkiem Unii – odgrywa w Europie ważną rolę. Z tego punktu widzenia Europa rzeczywiście znalazła się w roli widza, ponieważ nie była w stanie wypracować jednolitej polityki. Proszę zwrócić uwagę, że jakiś czas temu Macron zasugerował możliwość rozmieszczenia wojsk francuskich na Ukrainie. Zostało to przyjęte przez inne kraje europejskie w milczeniu, a u niektórych wywołało wręcz popłoch. Tymczasem pomysł rozmieszczenia wojsk europejskich wraca – i to nie z inicjatywy amerykańskiej, lecz Wielkiej Brytanii i Szwecji. Ale nie jest tak, że Europa jest skazana na rolę widza. Po pierwsze, główni przywódcy europejscy wykazują wolę odegrania istotnej roli – mam na myśli Macrona, kanclerza Niemiec i premiera Wielkiej Brytanii, Keira Starmera. Myślę, że warto tu również wspomnieć o Polsce, która mogłaby i powinna odegrać większą rolę w tej układance. W czasie wojny już przyjęliśmy na siebie część odpowiedzialności, zapewniając wsparcie pomocy wojskowej i materiałowej dla Ukrainy. To nie jest rola bagatelna. Z tego punktu widzenia przyszłość Europy zależy od determinacji jej przywódców. Problemem jest to, że wzrastają w Europie nastroje niechętne dalszemu zaangażowaniu w konflikt z Rosją. W niektórych krajach silne są partie polityczne, które odcinają się od wspierania Ukrainy. Jednak nawet tacy przywódcy jak premier Włoch, Giorgia Meloni – mimo że wywodzi się z antysystemowego nurtu – zajęła wyraźne stanowisko zgodne z polityką Paryża i Londynu. Patrząc na sytuację w ten sposób, najciekawsze wydarzenia mogą nadejść właśnie ze strony Europy, bo sytuacja może potoczyć się w różnych kierunkach. Obecne osłabienie amerykańskiego zaangażowania może doprowadzić do konsolidacji Europy – być może w formie koncentrycznych kręgów, gdzie główną rolę odegrają państwa, które czują się najbardziej zagrożone przez Rosję, np. Skandynawia. Perspektywa Hiszpanii jest tutaj inna – Hiszpania odżegnuje się nawet od szybkiego osiągnięcia 2 procent PKB na obronność. Jednak w ramach Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii może powstać nowa struktura bezpieczeństwa, z którą ani Moskwa, ani Waszyngton nie będą mogły się nie liczyć.
Wracając do historii negocjacji – więcej kiedyś było w nich kłótni, czy ustępstw? Patrząc choćby od Paryża w 1919 roku, przez Jałtę, po Reykjavik – jakie zakończenia konfliktów wypracowano w XX wieku i co mogłoby mieć sens dzisiaj?
Jeśli chodzi o konferencję paryską i traktat wersalski, warto przypomnieć, że Stany Zjednoczone odegrały wówczas rolę w kształtowaniu porządku międzynarodowego – i była to rola inna niż ta, którą odgrywają współcześnie. Prezydent USA Woodrow Wilson narzucał innym sposób myślenia o polityce w oparciu o wartości – przede wszystkim prawo narodów do samostanowienia. To bardzo doniosła kwestia. Wilson wymusił na mocarstwach, które rozumowały w kategoriach tradycyjnej równowagi sił, uwzględnienie interesów mniejszych państw w imię nowego porządku światowego. Stany Zjednoczone przystąpiły do I wojny światowej nie tylko po to, by pomóc pokonać Niemcy. Również po to, by ukształtować nowy ład. Wilson głosił, że to miała być „wojna, która położy kres wszystkim wojnom” oraz „wojna, która uczyni świat bezpiecznym dla demokracji” – to jego słynne cytaty. Jednak potem Stany Zjednoczone wycofały się z tej misji, rezygnując z udziału w Lidze Narodów i z aktywnej roli w globalnym systemie bezpieczeństwa. Dopiero po II wojnie światowej wróciły do tej koncepcji.
Role się odwróciły?
Tak, odwróciły się. Po 1931 roku, kiedy Japonia zaatakowała Chiny, Stany Zjednoczone ogłosiły tzw. doktrynę Stimsona – mówiła ona, że USA nie uznają żadnych zmian terytorialnych dokonanych z pogwałceniem prawa międzynarodowego. W efekcie Amerykanie nie uznali zajęcia Mandżurii przez Japończyków, ale także formalnie nie uznali aneksji państw bałtyckich przez Związek Radziecki. Później, w czasie II wojny światowej, Stany Zjednoczone zaczęły działać w oparciu o realpolitik. Priorytetem było pokonanie III Rzeszy i współpraca ze Związkiem Radzieckim – to określało logikę amerykańskiej polityki zagranicznej. Po wojnie USA stały się gwarantem porządku świata zachodniego – i co istotne, zaczęły znów odwoływać się do wartości. Na przykład w rozmowach ze Związkiem Sowieckim, m.in. w Reykjaviku, Amerykanie podnosili kwestię praw człowieka. W XX wieku normy prawa międzynarodowego stopniowo nabierały znaczenia dla polityki globalnej. Dziś te zasady pozostają istotnym punktem odniesienia – zarówno w retoryce, jak i działaniach przywódców zachodnich, takich jak Macron, brytyjski premier, czy Friedrich Merz.
Wybory 2025. Zwycięstwo Nawrockiego, wysoka frekwencja

Co dziś tego rodzaju rozmowy i negocjacje znaczą w świecie, w którym liczy się ekonomia, a nie polityczne deklaracje?
Deklaracje polityczne liczą się, jeśli stoi za nimi wola ich realizacji. Oczywiście, można powiedzieć, że wiele brutalnych interesów ubiera się w piękne słowa – to nie ulega wątpliwości. Ale nie ulega też wątpliwości, że Zachód po agresji Rosji na Ukrainę rzeczywiście się zmobilizował i poszedł w tej reakcji znacznie dalej, niż ktokolwiek się spodziewał. Można oczywiście dyskutować o szczelności sankcji i determinacji poszczególnych państw, ale mieliśmy do czynienia z jednością świata zachodniego wobec złamania norm prawa międzynarodowego. Wiele zależy od tego, kto promuje zasady, według których agresor nie może być nagradzany – jeśli forsują je tylko mniejsze i średnie państwa, ich szanse na skuteczne wdrożenie takiej agendy są niewielkie. W polityce międzynarodowej ostatecznie decyduje siła. Ale jeśli pogwałcenie reguł spotyka się nie tylko z retorycznym potępieniem, lecz także z realną odpowiedzią – sankcjami lub militarnym zaangażowaniem mocarstw – to mamy do czynienia z rzeczywistą obroną norm. Nie chodzi tu tylko o wielkie słowa. Nie chodzi wyłącznie o to, że suwerenność powinna być szanowana czy prawa człowieka powinny być respektowane. Chodzi o coś fundamentalnego: o utrzymanie zasad, na których opierają się relacje międzynarodowe. Jeśli jeden z graczy łamie te reguły i nie spotyka go za to żadna konsekwencja, to jest to proszenie się o kłopoty. Rosja wcześniej zaatakowała Gruzję i Ukrainę. Ponieważ nie spotkało się to z wystarczająco stanowczą reakcją Zachodu, Rosja uznała, że mieści się to w ramach jej mocarstwowych celów uznanych przez inne mocarstwa. Świat patrzył na te działania z oburzeniem, ale nie podjął zdecydowanych działań. W 2022 roku Rosja poszła więc krok dalej – i ten krok był na tyle znaczący, że doprowadził do destrukcji dotychczasowego porządku światowego.
Dzisiaj na rozmowach w Rijadzie nie ma Ukrainy.
Nie ma. Ale sytuacja jest jednak inna niż w 1938 roku na konferencji monachijskiej. Ukraina nie jest osamotniona. Stany Zjednoczone nie wycofały się całkowicie – nie padła jednoznaczna deklaracja o opuszczeniu Ukrainy. Amerykanie rzeczywiście zasiadają do rozmów, ale jednocześnie pojawiają się doniesienia o możliwości wysłania europejskich wojsk na Ukrainę, choćby w celu ochrony linii rozgraniczenia. Takie deklaracje padają ze strony Francji, Szwecji czy Wielkiej Brytanii. To absolutnie nie dowodzi, że Ukraina została porzucona. Mimo to, stanowisko zajęte w ostatnich dniach przez stronę amerykańską – a także konsekwentne stanowisko Rosji – budzi skojarzenia z powrotem do logiki wielkomocarstwowej gry. I rzeczywiście, wygląda na to, że w Waszyngtonie dominuje teraz takie myślenie.
Dotychczas rozmowy toczyły się w europejskich miastach-symbolach dyplomacji, takich jak Genewa, Wiedeń czy Helsinki. Teraz mamy Bliski Wschód, Arabię Saudyjską. Rijad staje się nowym pośrednikiem w rozmowach, zastępując dawną rolę Szwajcarii czy Finlandii?
Do pewnego stopnia tak. Od wielkich spotkań dyplomatycznych, które odbywały się na terytorium Europy, minęło już wiele czasu. Rola Bliskiego Wschodu wzrosła – ale przede wszystkim w samej polityce amerykańskiej. Donald Trump, jak już mówiłem na początku naszej rozmowy, koncentruje swoją uwagę na Bliskim Wschodzie – także w polityce globalnej. Włączenie Arabii Saudyjskiej jako pośrednika pokazuje jego wolę organizowania świata wokół bliskowschodnich sojuszników. Europa, jak widać, nie jest dla administracji Trumpa pierwszorzędnym partnerem. Są nim Saudyjczycy – bo są niezbędni w procesie przebudowy porządku na Bliskim Wschodzie. Pamiętajmy, że Trump chce zakończyć wojnę na Ukrainie, ale także konflikt w Gazie i doprowadzić do nowego układu na Bliskim Wschodzie. A do tego Rijad jest mu absolutnie niezbędny. Arabia Saudyjska jest wciągana w grę wielkich mocarstw – i to świadomy wybór Trumpa, pokazujący priorytety polityki amerykańskiej.
Ciekawe, czy za 50 lat historycy będą mówić o Rijadzie jako miejscu, w którym ukształtował się nowy światowy porządek. A może będzie to symbol nieudanych rozmów?
Zobaczymy. Może być tak, że Rijad stanie się symbolem kształtowania nowego ładu światowego albo jednym z kamieni milowych w tym procesie. Może też okazać się, że przyćmi go jakieś inne doniosłe wydarzenie polityczne, inna konferencja międzynarodowa której skutki będą poważniejsze. Tego jeszcze dzisiaj nie wiemy i do tego potrzebujemy dystansu historycznego.