Epidemiczne domino. Pozbawione wsparcia i ochrony polskie szpitale padają jeden po drugim

Witold Głowacki
02.04.2020 torun specjalistyczny szpital miejski przy batorego ewakuacja pacjentow zarazonych koronawirusem z oddzialu hematologiihematologia hematologii oddzial oddzialu ewakuacja koronawirus karetka sluzby medyczne epidemia stroj ochronny stroje ochronne fot. grzegorz olkowski / polska press
02.04.2020 torun specjalistyczny szpital miejski przy batorego ewakuacja pacjentow zarazonych koronawirusem z oddzialu hematologiihematologia hematologii oddzial oddzialu ewakuacja koronawirus karetka sluzby medyczne epidemia stroj ochronny stroje ochronne fot. grzegorz olkowski / polska press brak
Za chwilę ludzie zaczną umierać na zapalenie wyrostka robaczkowego - ostrzegają lekarze. Co kilka godzin zamykany jest kolejny oddział szpitalny lub cały szpital. Pozbawione środków ochrony osobistej i dostępu do testów placówki ochrony zdrowia stają się wylęgarnią wirusa. W ten sposób przegrywamy wojnę z epidemią już na samym starcie.

Każdy kraj dotknięty epidemią COVID-19 w pierwszej kolejności usiłuje ochronić swą służbę zdrowia. To być albo nie być – jeśli zabraknie szpitali, lekarzy, ratowników i pielęgniarek - już po nas. W Polsce tama pękła.

Co kilka godzin zamykany jest w Polsce oddział szpitalny lub cały szpital. Oczywiście za sprawą zakażeń koronawirusem. Wysyłani na kwarantannę lekarze i inni pracownicy medyczni przez wiele dni dobijają się o testy – bardzo często bez żadnego skutku. Fikcją pozostaje ich priorytet w dostępie do testów – opisujemy przypadek lekarza, który miał trafić na 700-któreś miejsce w kolejce. Fikcją są też podstawowe procedury. Opisujemy, jak pielęgniarka, żona lekarza, który trafił na kwarantannę, musiała sama przez 3 dni błagać sanepid, by objął kwarantanną i ją. Tymczasem resort zdrowia nie liczy przypadków zachorowań w służbie zdrowia i wśród szpitalnych pacjentów. Do tego twierdzi, że fala zakażeń w szpitalach to w dużej mierze wina pracowników służby zdrowia, którzy pracują w więcej niż jednej placówce. – Na tym opiera się cały polski system ochrony zdrowia. To jeden wielki łańcuch epidemiczny – odpowiadają lekarze. I dodają, że nadal brakuje im najbardziej elementarnego sprzętu ochrony osobistej a placówki ochrony zdrowia są jedną wielką wylęgarnią wirusa.

- Za chwilę zaczniemy umierać nie na koronawirusa, ale na choroby wprawdzie groźne, za to z punktu widzenia współczesnej medycyny banalne. Takie, które w szpitalu można byłoby wyleczyć w trzy dni. Wie pan chyba, że nawet zapalenie wyrostka robaczkowego może być śmiertelne, jeśli pacjent nie otrzyma dość szybko odpowiedniej pomocy? – pyta lekarz z dużego szpitala klinicznego w Warszawie.

Epidemiczne domino

W wielu polskich szpitalach naprawdę nie da się dziś operować już nawet wyrostka. W Szpitalu Praskim w Warszawie trzeba było zamknąć blok operacyjny. W Mazowieckim Szpitalu Klinicznym na radomskim Józefowie liczba zakażeń pacjentów i personelu może już oscylować około setki – liczba osób objętych tam kwarantanną sięgnęła 500. W warszawskim Szpitalu Bródnowskim naliczono do środy 38 pracowników i 43 pacjentów zakażonych koronawirusem. Około 500 pracowników tej naprawdę dużej placówki poddano kwarantannie. Całkowicie zamknięta została tam gastrologia. Z kolei w trybie improwizowanych oddziałów zakaźnych pracują interna, chirurgia, kardiologia i ginekologia – oddziały są izolowane, pracuje tam poddany kwarantannie szpitalnej personel a sami pacjenci – niezależnie od swych pierwotnych schorzeń również poddani są kwarantannie i tym samym traktowani jak zakażeni koronawirusem. Dolnośląskie Centrum Płuc wciąż nie przyjmuje nowych pacjentów – tymczasem po przebadaniu tam około 550 osób (personel i pacjenci) aż 53 okazały się zakażone. Testy wciąż trwają. Można tak długo wyliczać. Kalisz – zamknięty cały szpital po zakażeniu na chirurgii. Toruń – zamknięta hematologia. Krotoszyn – oddział wewnętrzny. I tak dalej – zresztą wyliczeń jeszcze nie skończyliśmy.

Tracimy szpitale. Tracimy je jeden po drugim w całej Polsce. Zamykane są zarówno pojedyncze oddziały, jak i całe placówki. Setki lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników medycznych zostały już zakażone kronawirusem. Tysiące trafiły na kwarantannę. Zamknięcie każdego oddziału szpitalnego oznacza wyłączenie z gry do kilkudziesięciu osób z „białego personelu”. To niebezpieczne dla każdej służby zdrowia, jednak dla polskiej wyjątkowo. W skali całej Unii Europejskiej mamy bowiem najmniej lekarzy na 1000 mieszkańców (dane Komisji Europejskiej), jesteśmy też trzeci od końca, jeśli chodzi o współczynnik liczby pielęgniarek. Lekarzy mamy ledwie, 2,4 na 1000 Polaków (unijna średnia to 3,6) a pielęgniarek 5,1 na 1000 Polaków (unijna średnia to 8,5). GUS podaje jeszcze niższy współczynnik liczby lekarzy – 2,3 na 1000 mieszkańców.

Ministerstwo nie liczy strat

Każde czasowe straty w ludziach, jakie powodują wśród polskiego personelu medycznego zakażenia i podejrzenia zakażeniem koronawirusem, będą więc coraz bardziej boleśnie odczuwalne. Jak się okazuje – szacowaniem skali tego zagrożenia zajmują się jednak głównie sami lekarze. Albo pielęgniarki. Do wtorku Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych zdołał doliczyć się 72 zakażonych koronawirusem i 802 przebywające na kwarantannie pielęgniarki i położne.
Zapytaliśmy Ministerstwo Zdrowia o to, ilu dokładnie lekarzy i pracowników medycznych zostało już zakażonych koronawirusem. Resort odpowiedział nam w poniedziałek, że takie statystyki nie są prowadzone. Tego samego dnia na konferencji prasowej to samo mówił minister zdrowia Łukasz Szumowski. Nie mamy informacji, by do dziś cokolwiek się w tej materii zmieniło.
Pytali też lekarze. – Ministerstwo Zdrowia nie posiada statystyk ze względu na wykonywany zawód – taką odpowiedź otrzymała Okręgowa Izba Lekarska w Warszawie. Zupełnie, jakby chodziło o to, ilu zarażonych jest wśród piekarzy, a ilu wśród dziennikarzy – a nie o monitorowanie wydolności polskiej służby zdrowia.
Tymczasem szpitale padają jak kostki epidemicznego domina.

Szpitalny łańcuch

Warszawa. W poniedziałek zamknięta zostaje spora część Szpitala Czerniakowskiego. Powód? Dwóch pacjentów z Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej okazało się zakażonych koronawirusem. Podobnie jak jedna z pielęgniarek pracujących w placówce – i jednocześnie w stacji dializ przy ul Mangalia. Wśród personelu stacji stwierdzono już koronawirusa nieco wcześniej.
W efekcie w Szpitalu Czerniakowskim na kwarantannę trzeba było wysłać aż 45 pracowników medycznych – w tym 14 lekarzy, 26 pielęgniarek i osób z personelu pielęgniarsko-medycznego oraz 5 osób z personelu pomocniczego. Szpital czasowo utracił zdolność leczenia pacjentów na OIOM. Czynne pozostały tylko interna, laryngologia, okulistyka i chirurgia – na tej ostatniej przez kwarantannę części personelu i zamknięcie OIOM nie dało się jednak przeprowadzać zabiegów operacyjnych.

Pracownicy stacji dializ oczywiście również zostali objęci kwarantanną. Wcześniej prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski apelował o jak najszybsze podanie ich testom – niefunkcjonowanie takiej placówki może przecież oznaczać zagrożenie życia jej pacjentów.
Przypadek tych dwóch placówek w Warszawie objętych wspólnym łańcuchem epidemicznym to tylko wycinek z realiów całej Polski. W kraju jeden po drugim zamykane są całe szpitale i ich oddziały oraz inne placówki medyczne. Powody bywają różne, jednak wśród całego ich pakietu dla danej sprawy zawsze znajdziemy te dwa – niedostatek środków ochrony osobistej dla personelu medycznego i zbyt słaby dostęp do testów dla lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych, laborantów etc.

Medyczny łańcuch epidemiczny może objąć placówki z więcej niż jednego miasta. Weźmy na przykład przypadek zakażonego koronawirusem technika radiologicznego, który pracował jednocześnie w szpitalach w Grajewie, Warszawie i Łomży. Ten ostatni stał się wojewódzkim szpitalem jednoimiennym. Wieść o pozytywnym wyniku jego testów doprowadziła do trzech kwarantann w trzech różnych placówkach, z których każda miała nieco inną specjalizację. Łącznie na kwarantannę trafiła ponad setka pracowników służby zdrowia.
Ministerstwo odpowiedziało na tego rodzaju sytuacje próbą wprowadzenia czasowego zakazu łączenia kilku miejsc pracy dla lekarzy i członków personelu medycznego pracujących w szpitalach zakaźnych i jednoimiennych. Z tym zakazem jest pewien problem – lekarze otwarcie podważają jego podstawy prawne. Niemniej jednak podporządkowują mu się – w końcu jesteśmy na wojnie.
- Świetnie, że ministerstwo próbuje przecinać łańcuch epidemiczny, ale chyba troszkę tam zapomnieli, że na tym opiera się cały polski system ochrony zdrowia. Przecież my jesteśmy jednym wielkim łańcuchem epidemicznym. Bez naszej pracy w dwóch, trzech czy nawet więcej miejscach, państwo musiałoby powiedzieć obywatelom, że sorry, ale niektóre szpitale czy przychodnie trzeba po prostu zamknąć. –szydzi lekarz z Warszawy. Rzecz jasna, by w ogóle zostały wprowadzone jakiekolwiek ograniczenia, musiały zacząć się masowe zachorowania.

Warszawa – oblężone miasto

Stolicy grozi już dziś paraliż służby zdrowia – wystarczy do tego już tylko zamknięcie kolejnego czy dwóch kolejnych spośród kilku największych warszawskich szpitali.
Rozmawiam z lekarzem z jednego z zamkniętych po stwierdzeniu koronawirusa u pacjentów szpitali na południu Polski. – Od pięciu dni nie wiem, czy jestem zakażony. Pierwszego dnia po wynikach testu, wskazujących na to, że w naszym szpitalu był zakażony pacjent, pobrano nam wszystkim próbki. Jak się później okazało – na niewłaściwych wymazówkach, więc żadnego testu nie dało się przeprowadzić. Od tego czasu bezskutecznie dobijałem się do kolejnych instancji – dopiero na jutro po południu mam termin stawienia się w szpitalu zakaźnym na pobranie próbek.
W tej chwili lekarz ma już objawy. Życzę mu zdrowia. Ale na nim nie kończy się problem.

Otóż żona tego lekarza jest pielęgniarką. Pracuje w zupełnie innym szpitalu, za to na oddziale wyjątkowo wrażliwym na ewentualne zakażenie koronawirusem– dla jego pacjentów może to być wręcz wyrok śmierci. Ale od momentu, gdy mąż trafił na kwarantannę, do chwili, w której i ona została nią oficjalnie objęta, minęły 3 dni! Doprowadzenie do tego stanu wymagało telefonów do trzech różnych stacji epidemiologicznych.
– Całe szczęście, że mam naprawdę sensowną szefową, wystarczył telefon, bym od razu usłyszała, że mam nie przychodzić do pracy, a w szpitalu zostały uruchomione odpowiednie procedury. Ale z formalnego punktu widzenia powinnam była jak najbardziej stawić się w szpitalu. Przecież nie byłam objęta kwarantanną. – mówi pielęgniarka.
W tym przypadku widać jak na dłoni, że w systemie przez 3 ostatnie tygodnie były gigantyczne dziury. Nie dość, że po ulicach mogły chodzić dziesiątki tysięcy nieobjętych kwarantanną domowników poddanych kwarantannie obywateli, to jednocześnie to samo dotyczyło służby w zdrowia. Dziury w systemie można było załatać tylko wtedy, gdy lekarze i pracownicy medyczni wykazywali się odpowiednią świadomością i refleksem. I tak jednak musieli wtedy w niektórych wypadkach wręcz dobijać się samodzielnie o objęcie ich kwarantanną.

Pseudokwarantanna

Na tym nie koniec. Dotychczasowy system kwarantanny domowej okazał się farsą. Na wieść o tym można przecierać oczy ze zdumienia, ale okazuje się, że realną kwarantannę domową rząd wprowadził dopiero we wtorek, 31 marca. Dopiero wtedy objęto bowiem w skali całego kraju automatyczną kwarantanną nie tylko osoby na nią bezpośrednio skierowane, ale i ich domowników. Tak, słusznie przecierają państwo oczy – wcześniej takie decyzje zależały wyłącznie od stacji epidemiologicznych. Te zaś działały według różnych wytycznych, w dodatku bardzo często ostateczny wynik wywiadu – a tym samym stopień objęcia danej zamieszkującej razem rodziny czy grupy współlokatorskiej kwarantanną - zależał od jednostkowych kompetencji i refleksu konkretnego pracownika sanepidu. Z tym zaś raz jest świetnie, raz tak sobie. A czasem beznadziejnie.
- Nie bądźmy wobec nich aż tak surowi. Ostatnią sytuację epidemiczną wymagającą realnej mobilizacji mieliśmy w Polsce we Wrocławiu w 1963 roku, wtedy gdy w mieście stwierdzono ognisko czarnej ospy. Od tego czasu codzienność sanepidu to kontrole w knajpach, śledztwa w sprawie salmonelli w weselnych potrawach no i w ostatnich latach także kwestia sepsy w szpitalach, pod tym ostatnim względem wciąż zaś bywamy na łopatkach – mówi lekarz z Warszawy.

Miejsce 700 Plus

Wciąż jest wielki problem z dostępem lekarzy do testów laboratoryjnych potwierdzających zakażenie koronawirusem lub wykluczających taką możliwość.
Lekarz z Dolnego Śląska pracujący w ważnym dla regionu szpitalu: - Miałem objawy przeziębienia. Przesiedziałem w domu tydzień. Nie miałem podstaw do jednoznacznego rozpoznania koronawirusa, teraz zresztą jestem już prawie pewien, że go nie mam. Ale chciałem mieć stuprocentową pewność, że mogę wrócić do pracy nie zagrażając pacjentom. Kilka dni temu zadzwoniłem do sanepidu. Tam usłyszałem że na testy czeka około 1500 osób. Jako pracownik służby zdrowia mogę zostać przesunięty decyzją wojewody na 700 któreś miejsce w kolejce. Problem w tym, że karetki wyznaczone do tego mogą pobrać 30, w najlepszym razie może 50 próbek w ciągu doby. Zrozumiałem, że musiałbym czekać 14 dni na samo pobranie próbek. – Na tym nie kończy się opowieść lekarza - Mój kolega, ordynator jednego z oddziałów w innym szpitalu, po zaobserwowaniu objawów, które mogły wskazywać na COVID-19 pojechał do szpitala zakaźnego, spędził tam około godziny wśród osób z różnymi objawami, po czym usłyszał, że na badania się nie kwalifiuje, bo nie miał bezpośredniego kontaktu z osobą u której potwierdzono by badaniami laboratoryjnymi koronawirusa.

W ubiegłym tygodniu zamknięto oddział chirurgiczny w szpitalu Wojewódzkim w Jeleniej Górze – okazało się, że jedna z pacjentek choruje na COVID-19. Jeden z lekarzy ze szpitala, którzy trafili na kwarantannę decyzją sanepidu, był pewien, że nie miał z nią kontaktu. Zgłosił się na testy. W zeszły czwartek pobrano mu próbki, do wtorku jeszcze nie otrzymał wyników.
Liczba lekarzy i pracowników medycznych zakażonych koronawirusem podczas pracy idzie już w setki. Podobnie rzecz ma się z liczbą pacjentów szpitali, którzy zostali zakażeni już po przyjęciu do placówek.

Rozpacz i błędy

Jest przy tym jeszcze jedna kategoria placówek, które wyjątkowo łatwo ulegają masowym zakażeniom. To Domy Pomocy Społecznej. W Niedabylu w rejonie Białobrzegów doszło do zakażenia 60 podopiecznych i członków personelu miejscowego DPS. Od pozytywnych wyników testów, które dotarły do ośrodka w ubiegły czwartek aż do dodania tych pacjentów do statystyk publikowanych przez Ministerstwo Zdrowia minęły aż trzy doby. W niedzielę poinformowano o kolejnym ogarniętym epidemią Domu Opieki Społecznej – tym razem w Jakubowicach w rejonie Kędzierzyna-Koźle. Tam stwierdzono już 12 przypadków zakażenia koronawirusem. Zaczęło się kilkanaście dni wcześniej – do domu opieki przywieziona została nowa podopieczna, w ubiegłym tygodniu wykryto u niej koronawirusa. Potem trzeba było poddać placówkę kwarantannie.

Łańcuch epidemiczny do Niedabyla prowadził ze szpitala. Pracowała tam pielęgniarka jednocześnie zatrudniona w powiatowym szpitalu w Grójcu, który całkiem dosłownie upadł pod ciężarem koronawirusa. Dopiero w ostatnią środę zakończyła się tam ewakuacja pacjentów. Pierwsze zakażenia potwierdzono w ubiegłym tygodniu, na kwarantannę trafiła spora część personelu. Wojewoda w trybie nakazowym skierował tam kolejnych lekarzy z Warszawy, ale i to nie zahamowało rozprzestrzeniania wirusa w placówce. Skończyło się na wywieszeniu białej flagi.

Szpitale próbują się bronić na bardzo różne sposoby. W ogromnym stopniu zależy to od kompetencji i zaangażowania kierownictwa. Są placówki, w których dyrektorzy sprowadzili właśnie (cżesto z ogromną pomocą prywatnych darczyńców) hurtowe ilości płyt z plexi – za ich pomocą można poustawiać improwizowane ścianki działowe, korytarze komunikacyjne i śluzy i w ten sposób przygotować szpital na konieczność oddzielenia stref „brudnych” i „czystych” w wypadku stwierdzenia lub podejrzenia zakażenia.
Są też jednak szpitale, w których nie zrobiono dosłownie nic. Jak wspomniana już placówka w Grójcu, która stanowi dziś podręcznikowy przykład pakietu błędów, jakie mogą popełnić zarządzający szpitalami w obliczu epidemii.
Niestety także w wielu innych szpitalach, jeśli chodzi o sprzęt ochrony osobistej i całą wokółepidemiczną logistykę lekarze i personel medyczny wciąż pozostają zdani na samych siebie. O tym, jak sobie próbują radzić, pisaliśmy już wcześniej. >>> Kneblowani lekarze prowadzą wojnę partyzancką z epidemią

Lekarze pod ścianą

Lekarz z Południa Polski: Jest jedna rzecz, o której się nie mówi. Leczymy pacjentów we własnoręcznie wykonanych maskach i przyłbicach. Wie pan, że jeśli w takich okolicznościach doszłoby do zakażenia, tak naprawdę możemy być ciągani po sądach? Ba, może nam grozić odpowiedzialność karna – gdyby zakażenie prowadziło do śmierci pacjenta?
Lekarz ma rację co do litery prawa. Używa przecież sprzętu bez atestów, wykonanego domowymi sposobami. W normalnej sytuacji uznalibyśmy to za niedopuszczalne, teraz sami znosimy do szpitali taki sprzęt, bo nie zapewniło go państwo. Niemniej polskie prawo tego nie przewiduje – a używanie nieatestowanego wyposażenia niewiadomego pochodzenia może być dowodem na błąd lekarski.
W wielkiej lekarskiej grupie w mediach społecznościowych toczyła się ostatnio śmiertelnie poważna dyskusja o ewentualnych uwarunkowaniach prawnych, które należałoby wziąć pod uwagę, gdyby w Polsce doszło do powtórzenia się dramatu z północnych Włoch. I gdyby po zapełnieniu OIOM-ów lekarze rzeczywiście musieli podejmować decyzje, których z pacjentów podłączyć do ostatnich wolnych respiratorów, a których nie. Konkluzje były jasne – w obecnym stanie prawa, każdy z lekarzy, który znalazłby się w takiej sytuacji i takie decyzje podejmował, mógłby potem odpowiadać za to karnie. Na tym jednak nie kończy się to, za mogą dziś odpowiadać. Jest jeszcze gorzej.
Nie podajemy nazwisk ani miejsc pracy wypowiadających się w tym materiale lekarzy. Z całej Polski wciąż dochodzą do nas sygnały o naciskach i groźbach kierowanych wobec lekarzy i pracowników medycznych, którzy zdecydowali się ujawnić prawdę o warunkach, w jakich pracują i o lukach i absurdach w procedurach, którym podlegają w walce z epidemią. Informowaliśmy już o zwolnieniu z pracy pielęgniarki z Nowego Targu, która w emocjonalnym poście na Facebooku opisała, jak wygląda jej praca we własnoręcznie wykonanych środkach ochrony osobistej i zamieściła zdjęcia rąk podrażnionych z powodu ciągłego używania środków dezynfekujących. A czy pamiętają państwo newsa z połowy marca o załodze karetki koczującej przez prawie dobę w pojeździe w oczekiwaniu na wynik testu wiezionego wcześniej pacjenta? Ratowniczka medyczna Marta Magdalena Kołnacka, która poinformowała o tym w mediach społecznościowych, z końcem marca straciła pracę. Poinformowano ją o tym listownie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Zmiany w prawie o sprzedaży alkoholu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl