W wyborach w Holandii dobry wynik zanotował Geert Wilders. Co to oznacza dla Europy? Grozi nam erupcja populizmu?
Ludzie głosują na populistów z różnych powodów. Najczęściej dochodzą oni do głosu w czasach kryzysów finansowych. Duże poparcie dla Wildersa nie oznacza, że ludzie zgadzają się ze wszystkimi jego postulatami. Głos na niego to raczej sygnał, że nie akceptują oni tego, co oferują im polityczne elity w Holandii. Podobnie zresztą dzieje się gdzie indziej. Przecież właśnie ten sposób myślenia wyniósł do władzy Silvia Berlusconiego we Włoszech. Dlatego nie demonizowałbym Wildersa. Nawet gdyby wszedł on do rządu, to i tak nie będzie w stanie spełnić postulatów, które zadeklarował podczas wyborów.
Niedawno w "New York Times" opublikował Pan artykuł, w którym postawił ostrą tezę: elity na całym świecie - od USA, przez Europę, po Tajlandię - tracą wpływy i ustępują miejsca populistom. Jak wytłumaczyć ten trend?
Na pewno można mówić o kryzysie tradycyjnie rozumianej polityki. Choć prosiłbym, by jednak go nie wyolbrzymiać. Na pewno nie mamy takiej sytuacji, jaka panowała w Europie w 1938 r.
Ale może taką, jaka panowała w USA w 1929 r., gdy wybuchł Wielki Kryzys, czy jaka była w Niemczech w 1932 r., gdy Adolf Hitler wygrywał wybory.
Być może. Ale naprawdę nie należy się rozpędzać z takimi porównaniami, gdyż jest mnóstwo różnic między współczesnością a tamtymi czasami. Podobnie jak wtedy żyjemy w czasach niepewności, stąd ten wzrost popularności populistów. Ale mimo wszystko sytuacja nie jest tak poważna, dlatego uważam, że nie ma powodów do paniki.
Skąd ta niepewność? Czy naprawdę wykształceni Europejczycy są gotowi uwierzyć, że populiści są w stanie rozwiązać problemy, jakie zrodził ostatni kryzys finansowy?
Na pewno nie można pominąć kryzysu jako czynnika generującego wzrost popularności demagogów, ale to niejedyny powód. Ale ważniejszą przyczyną jest fakt, że w Europie zanikły wielkie koncepcje polityczne. Na to jeszcze nakłada się Unia Europejska, która sprawia, że rządy poszczególnych państw członkowskich nie mają tyle władzy ile dawniej. Tymczasem sama Unia też dryfuje. Zamiast narzucać rytm wydarzeń na kontynencie, pogrąża się w stagnacji. Do tego jeszcze dochodzi globalizacja, która wiąże się z napływem migrantów i wszechobecnością islamu. Właśnie te czynniki sprawiają, że nie brakuje nam dziś poczucia pewności.
To czemu w Polsce tych populistów nie ma? Wprawdzie ostatni kryzys nas ominął, ale właściwie od 20 lat przechodzimy nieustanną transformację. Zawsze generowała ona kolejnych demagogów czy trybunów ludowych. W 1991 r. mieliśmy Stana Tymińskiego, w 2005 r. Andrzeja Leppera. Czemu podczas trwających właśnie wyborów prezydenckich [wywiad był przeprowadzony przed 20 czerwca - red.] nie objawił się nikt z populistycznym zacięciem?
Nie jestem ekspertem od Polski, nie znam waszej sceny politycznej. Ale bez dwóch zdań sytuacja, w której wasza gospodarka się rozwija - w dodatku robi to na przekór reszcie Europy - nie sprzyja erupcji populizmu. Generalnie populiści pojawiają się i znikają, taki już urok demokracji. Wystarczy przyjrzeć się historii państw europejskich, by przekonać się o słuszności tej zasady. Widać to było i we Francji, i w Holandii, i we Włoszech. Zawsze, gdy pojawia się kryzys i związany z nim strach, populizm kwitnie. Gdy sytuacja się normuje, on znika. Rzadko też się zdarza, by populiści przejęli władzę, stworzyli własny rząd - tak jak stało się w Niemczech w latach 30. ubiegłego stulecia. Także nie należy się obawiać przejęcia rządów przez osoby nieodpowiedzialne. Ale niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej?
Cały artykuł przeczytasz w weekendowym wydaniu "Polski The Times" lub na stronie prasa24.pl.