Lidia Gibadło: Niemcy chcą zostać w wygodnej strefie komfortu

Wojciech Szczęsny
Wojciech Szczęsny
Fot. EC - Audiovisual Service
- W związku z sytuacją na Ukrainie Niemcy bardzo stracili w oczach sojuszników. Szczególnie państwa aspirujące do członkostwa w NATO, czy UE nabrały wątpliwości co do polityki Berlina. - mówi Lidia Gibadło, politolożka i ekspertka ds. Niemiec

Kanclerz Niemiec odbył ostatnio wiele spotkań z zagranicznymi liderami w związku z sytuacją na Ukrainie. Można jednak odnieść wrażenie, że niemiecka dyplomacja jest o krok za Stanami Zjednoczonymi, Francją, czy Wielką Brytanią.
Na początku konfliktu wielu komentatorów zadawało sobie pytanie, gdzie w ogóle jest Olaf Scholz. Częściej można było zobaczyć jego kolegów z partii SPD, którzy wypowiadali się na temat Ukrainy niż samego kanclerza. Trudno określić, z czego to wynikało. Mało prawdopodobne, że to kwestia braku doświadczenia nowego kanclerza, czy też jego zaplecza politycznego. To polityk, który przez wiele lat zajmował jedno z najważniejszych stanowisk w rządzie Angeli Merkel. Był przecież jej zastępcą i ministrem finansów. Być może zatem wynikło to z chęci zachowania do jak największej liczby kanałów komunikacyjnych i dobrej pozycji do negocjacji z Kremlem. W Moskwie Scholz stwierdził, że cała sprawa opiera się o kwestię potencjalnego członkostwa Ukrainy w NATO, która – obecnie – w ogóle nie leży na stole. Stąd sugestie Berlina, żeby zrobić krok w tył, spojrzeć na wszystko z tej perspektywy, nabrać dystansu i dojść do porozumienia, które zadowoli wszystkie strony.

Podczas konferencji prasowej w Moskwie Scholz nie zareagował na słowa Władimira Putina o rzekomych aktach ludobójstwa w Donbasie.
Niemieckie media odnotowały tę kwestię, ale raczej w kontekście stylu, który narzuca Rosja, gdy mówi o konflikcie na Ukrainie. Putin stawia zachodnich przywódców pod ścianą po to, żeby ich sprawdzić i zobaczyć, czy będą reagowali na bieżąco. Scholz nie zaprzeczył od razu słowom o ludobójstwie, tylko dyplomatycznie pominął to milczeniem i dopiero później się do tego odniósł, twierdząc, że użycie tego terminu w kontekście Donbasu jest „niewłaściwe”. Być może było to zamierzone działanie, które może być jednak różnie odbierane.

Podobnie jak charakterystyczna atmosfera i oprawa rozmów Putina z kolejnymi przywódcami państw zachodu.
Ten słynny już długi stół, przy którym trwają rozmowy ma być wynikiem strachu Putina przed zakażeniem się wirusem COVID-19. Choć przywodzi mi on na myśl wizytę Nicolasa Sarkozy’ego podczas konfliktu w Gruzji w 2008 roku, kiedy były prezydent Francji przed spotkaniem z Putinem musiał przechodzić przez kolejne wielkie pomieszczenia na Kremlu, a potem stanął do zdjęcia w wielkiej sali przed ogromnymi drzwiami, a jak wiadomo był niskiego wzrostu, co miało na niego zadziałać psychologicznie. Natomiast zagrożenie zakażeniem się koronawirusem jest wciąż realne i tym strona rosyjska uzasadnia wielokrotne sprawdzanie każdej zagranicznej delegacji. Scholz podobnie jak wcześniej prezydent Francji Emmanuel Macron nie chciał dać się przetestować się rosyjskim lekarzom i przyjechał z własną ekipą lekarską. Inna sprawa, że ta oprawa wizyty jest wynikiem specyficznych okoliczności. Przede wszystkim ze względu na realne zagrożenie wojną.

W obliczu tego zagrożenia wizerunek Niemiec chyba nieco ucierpiał?
W naszej części Europy oraz przede wszystkim na samej Ukrainie wydaje się, że rozczarowanie jest ogromne. Ale także w Stanach Zjednoczonych od Niemiec oczekiwano więcej. Prezydent Joe Biden na początku swojej prezydentury wysyłał wiele sygnałów, że chce odejść od wrogiej retoryki Donalda Trumpa i wrócić do traktowania Berlina jako kluczowego partnera USA w Europie. W kontekście potencjalnej wojny na Ukrainie oczekiwania Waszyngtonu wobec Berlina na pewno były większe wygląda na to, że RFN nim nie sprostała. Zresztą Amerykanie ze zdumieniem obserwowali też zachowanie Scholza podczas wizyty w USA, gdy za wszelką cenę chciał uniknąć wypowiedzenia na głos nazwy „Nord Stream”, choć oczywiście potwierdził, że decyzja podjęta przez Angelę Merkel, to znaczy obłożenie projektu sankcjami w przypadku wybuchu konfliktu między Rosją i Ukrainą pozostaje w mocy. Do pewnego stopnia postawa niemieckiego rządu jest pokłosiem tego, że kryzys przypada na pierwsze tygodnie jego urzędowania. Sytuacja na Ukrainie to bardzo mocny test dla nowej koalicji, w której pewne mechanizmy działania jeszcze się docierają. Choć mam wrażenie, że gdyby wszystko wydarzyło się roku lub dwa wcześniej, ogólna strategia Niemiec byłaby podobna.

Niemcy stanowczo odmówiły eksportu broni na Ukrainę. Zresztą Berlin trzyma się tej zasady od lat, jaka jest geneza takiego podejścia?
Polityka zagraniczna Niemiec opiera się na kilku filarach, które kształtowały się jeszcze od 1949 roku. To m.in. Westbindung, czyli zakorzenienie w świecie zachodnim i członkostwo w NATO, UE i ONZ. Do tego dochodzi multilateralizm, Ostpolitik, czyli polityka wschodnia w pojęciu Willy’ego Brandta, wykluczenie agresji jako narzędzia polityki międzynarodowej oraz szczególne poszanowanie dla praw człowieka. Gdy popatrzymy na wszystkie komunikaty ze strony Niemiec od czasu rozpoczęcia eskalacji konfliktu na Ukrainie, to widać, że Berlin podkreśla szczególną rolę dyplomacji w jego zakończeniu, a potencjalne wsparcie militarne widzi jako groźbę zaognienia sytuacji. Niemcy nie chcą pozbyć się wygodnej roli pośrednika między Rosją a pozostałymi państwa Zachodu, którą miały w 2014 roku na początku wojny w Donbasie. Pamiętajmy też o tym, że każdy rząd jest w pewnym sensie niewolnikiem sondaży wyborczych.

Niemieckie społeczeństwo nie chce angażowania się w sprawę ukraińską?
Jeśli już to dyplomatycznego. Mam wrażenie, że Niemcy chcą trwać w wygodnej strefie komfortu z przełomu lat 90. i 2000. Związku Radzieckiego już nie było, obszar Sojuszu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej rozszerzył się tak, że Niemcy nie były już państwem granicznym ze ścianą wschodnią. Zaczął kwitnąć handel, Putin dopiero zaczynał swoją władzę w Rosji i wszystko było w porządku. To była idealna sytuacja geopolityczna, do której Niemcy trochę się przyzwyczaili. Obecnie wygląda to tak, jakby wszyscy wokół mówili, że czasy się zmieniły, Niemcy kiwają głową ze zrozumieniem, ale w rzeczywistości chcą, żeby wszystko było po staremu. Zresztą nawet szef lewicowej frakcji SPD w Bundestagu stwierdził ostatnio, że choć nie popiera działań Rosji to trzeba zrozumieć, dlaczego czuje się zagrożona. Przywiązanie do wspomnianej wcześniej brandtowskiej Ostpolitik jest niemalże dogmatem, szczególnie w SPD, więc Niemcy jak na razie nie są gotowi do zmiany tego podejściu Paradoksalnie - i wręcz komicznie - ostrzejsze stanowisko SPD pojawiło się dopiero wtedy, gdy o obecnym kryzysie kraju zaczął wypowiadać się Gerhard Schroeder, czyli były kanclerz zaangażowany w działalność rosyjskich spółek i będący apologetą Putina. Wtedy socjaldemokratyczni politycy musieli się zdystansować od Schroedera i jasno powiedzieć, że to nie Ukraina ponosi winę za obecną eskalację. Scholz powiedział wprost, że Schroeder nie reprezentuje Niemiec, nie pełni żadnych funkcji państwowych i wypowiada się jako osoba prywatna.

Jak w tej sytuacji zachowują się Zieloni, których była przewodnicząca Annalena Baerbock objęła w grudniu funkcję szefowej MSZ?
Było trochę kontrowersji w związku z wizytą na Ukrainie i promowaniem tzw. „wodorowej dyplomacji”. Niemcy planują tam przecież duże inwestycje, w tym przede wszystkim w przemysł energetyczny, ale mówienie o tym w sytuacji zagrożenia wojną, gdy Ukraina potrzebowała raczej dostaw broni, było krytykowane. Niemniej ostatecznie Baerbock wypadła korzystnie. Przeszła test związany ze spotkaniem z wieloletnim ministrem spraw zagranicznych Rosji Siergiejem Ławrowem, zresztą jest wizerunkowo bardziej wyrazista niż Olaf Scholz. Ale widać, że Zieloni mają problem z dogmatem o eksporcie broni. To zderzenie pewnych ideałów z rzeczywistością.

Niemcy poprą potencjalne sankcje wobec Rosji?
To tez ciekawy wątek. Przewodniczący CDU Freidrich Merz jasno powiedział, że sankcje powinny być, ale takie które jak najmniej zaszkodzą niemieckiej gospodarce. Klasyczne podejście na zasadzie „mieć ciastko i zjeść ciastko”. Wygląda na to, że niemiecka klasa polityczna ma wciąż kłopot ze zrozumieniem, że dla kwestii bezpieczeństwa czasem trzeba się poświęcić. Natomiast pamiętajmy, że polityka zagraniczna nie była decydującą kwestią podczas wyborów i niemieccy politycy biorą to pod uwagę. Więc na razie trudno liczyć na jakąś głęboką, szybką zmianę w tym zakresie.

Wrócę do pytania o stosunek samych obywateli Niemiec do Rosji, jak jest ona postrzegana przez zwykłych ludzi?
Z mojej perspektywy do fascynujący temat, bo wschodnie i zachodnie landy po ponad 30 latach od zjednoczenia Niemiec różnią się pod tym względem. Jakiś czas temu instytut Forsa opublikował badania, w których zapytano ankietowanych, kto odpowiada za obecną sytuacje na granicy rosyjsko-ukraińskiej. W zachodnich landach 52% ankietowanych jako winnego wskazało Rosję, z kolei na wschodzie Niemiec ponad 40 proc. wskazało Stany Zjednoczone. Obywatele byłego NRD wciąż czują sentyment do wschodu, co powoduje m.in. że Rosja na wschodzie jest postrzegana bardziej pozytywnie niż na zachodzie Niemiec. Jeszcze przed rozpoczęciem gromadzenia się wojsk rosyjskich przy granicy z Ukrainą premierzy Meklemburgii-Pomorza Wschodniego, Brandenburgii, czy Saksonii opowiadali się za zniesieniem sankcji na Rosję. A mówimy tu zarówno o politykach SPD, jak i CDU. Takie nastawienie przekracza granice partyjne. Tak jak wspomniałam wcześniej – Niemcy są w strefie komfortu i chcieliby w niej zostać, ale przez to w oczach sojuszników mocno straciły ostatnio na wiarygodności. Dla państw aspirujących do wejścia do NATO, czy UE jest to bardzo wyraźny sygnał na temat polityki Berlina.

Była kanclerz Angela Merkel zgodnie z zapowiedziami po opuszczeniu urzędu odpoczywa i nie wypowiada się publicznie? Merkel ostatnio odrzuciła nawet ofertę objęcia funkcji honorowego przewodniczącego CDU. Na razie milczy, a i w przeszłości jej stanowisko najczęściej można było poznać częściej na konferencjach prasowych lub z ust jej rzecznika niż z wywiadów udzielanych mediom. Swoją drogą nastąpiła interesująca zmiana, bo Olaf Scholz ma swoje własne konto na Twitterze, a jego rzecznik osobne. Za czasów Angeli Merkel głównym kanałem komunikacji była oficjalna strona kanclerska, na której pojawiały się komunikaty prasowe, lub konto jej rzecznika na Twitterze. W każdym razie była kanclerz nie zabrała jeszcze głosu na temat obecnej sytuacji.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl