W ostatnich latach to Węgry i Polska były stygmatyzowane w Brukseli, Berlinie czy Paryżu jako kraje, w których rządzą prawicowi „populiści” i „nacjonaliści”. Trudno wierzyć, by autorzy tych teorii nie wiedzieli, że zarówno Fidesz, jak i Prawo i Sprawiedliwość doszły do władzy w drodze powszechnych, demokratycznych wyborów, a nie wskutek sugerowanych często podstępów czy manipulacji wyborczych. Mało tego, zarówno partia Orbana, jak i Kaczyńskiego, potrafiły wygrywać samodzielną większość i powtórzyć to w kolejnych wyborach (na Węgrzech Fidesz wygrał już czwarte wybory parlamentarne z rzędu), co dało im możliwość skutecznego wprowadzenia proobywatelskich, prorodzinnych i propaństwowych reform. W obydwu przypadkach na takiej polityce finansowo najwięcej traciły międzynarodowe koncerny, zachodnie banki czy sieci handlowe, a politycznie dążąca do szybkiej federalizacji Unii Bruksela.
„Nacjonalistyczny”, „homofobiczny”, „populistyczny”
Dla niemieckiej czy francuskiej prasy demokratyczny werdykt Węgrów czy Polaków był jednak bez znaczenia, bo chodziło przecież o to, by inne narody nie poszły tą samą drogą. W produkowanych masowo artykułach na temat polskiego i węgierskiego rządu bezustannie pojawiały się określenia: „nacjonalistyczny”, „homofobiczny”, „populistyczny”, „antyeuropejski”, całkowicie abstrahujące od ich realnych działań i skutków reform. Tymczasem obywatele tych krajów oceniali je – wnioskując po wynikach wyborów – raczej dobrze. Ale nieustanna krytyka, stygmatyzowanie, a często też wyśmiewanie prawicowych rządów, miały stanowić tamę przed rozlaniem się prawicowej sanacji w Europie, a jednocześnie zapewniać dalszą hegemonię lewicy w instytucjach Unii Europejskiej.
Tama pękła. Bruksela ma kłopot
Dzieje się jednak inaczej. Prawie rok temu w Czechach wybory wygrała centroprawica, a nowym premierem został praktykujący katolik i eurorealista Petr Fiala. Dla Brukseli to dużo bardziej wymagający partner niż jego poprzednik oligarcha Andrej Babisz. Przyjaciela zyskała natomiast Grupa Wyszehradzka.

Z kolei 11 września br. lewica musiała przełknąć gorycz porażki w Szwecji. Blok prawicowy uzyskał tam 49,5 proc. głosów, a jego filarem jest antyimigrancka partia Szwedzkich Demokratów, przez wiele
lat izolowana na tamtejszej scenie politycznej. To głośne i oficjalne wypowiedzenie się Szwedów przeciwko lansowanej przez Brukselę lewicowej polityce multi-kulti.
Jeszcze wyraźniejsze zwycięstwo odniósł we Włoszech centroprawicowy blok, który tworzą Bracia Włosi Giorgii Meloni, Liga Matteo Salviniego i Forza Italia Silvio Berlusconiego. Charyzmatyczna kandydatka na premiera to konserwatystka, chrześcijanka i eurorealistka, która nie ukrywa, że obecny kształt Unii Europejskiej pozostawia wiele do życzenia. „UE jest tylko instrumentem w rękach Paryża i Berlina, które poświęcają interesy reszty państw w imię własnych korzyści. Sądzę, że sojusz między państwami basenu Morza Śródziemnego oraz Grupy Wyszehradzkiej mógłby stanowić przeciwwagę dla tego francusko-niemieckiego superpaństwa w Unii Europejskiej” – mówiła w 2019 roku w Warszawie Meloni. Nie trudno odgadnąć, jaką politykę będzie prowadzić jako premier Włoch.
Hiszpanie pójdą śladem Włochów?
We włoskiej wiktorii prawicy warto zwrócić uwagę na szybki wzrost popularności partii Meloni. Otóż Braci Włosi w poprzednich wyborach w 2018 roku otrzymali 4,3 procent głosów, a teraz 26 proc., a więc sześć razy więcej! W podobnym tempie w Hiszpanii rośnie w sondażach prawicowa partia Vox Santiago Abascala. Tam lewica zupełnie nie radzi sobie z trudną sytuacją gospodarczą, w tym wysokim bezrobociem wśród młodych, serwując za to 16-latkom aborcję bez zgody rodziców oraz drakońskie kary aptekarzom za brak tabletek „dzień po”. Nic dziwnego, że notowania odwołującego się do tradycyjnych wartości Voxu wzrosły w nieco ponad rok z kilku do kilkunastu procent.

Co zwycięstwa prawicy w kolejnych krajach mogą oznaczać dla przyszłości Unii Europejskiej? Przede wszystkim zmianę kursu z federalizacji wspólnoty ku idei Europy Ojczyzn. Póki co Bruksela ze swych planów nie rezygnuje, acz próby dyscyplinowania kolejnych krajów świadczą raczej o bezsilności i arogancji Komisji Europejskiej niż jej politycznej sile. Obecnie nawet w Niemczech i we Francji lewica nie jest już tak mocna, na jaką się kreuje. Nad Renem notowania kanclerza Scholza (SPD) są dziś najsłabsze od początku jego urzędowania, z kolei nad Sekwaną z wyborów na wybory coraz silniejsza jest Marine Le Pen (w tym roku w II turze wyborów prezydenckich zdobyła 41,5 proc.).
Kolejne zwycięstwa prawicy w Europie wydają się być zatem kwestią czasu, a punktem zwrotnym mogą stać się wybory do Parlamentu Europejskiego w 2024 roku.
