"krótka piłka": Pomyłki transferowe Legii są nieuchronne jak śmierć i podatki. Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie?

Adam Godlewski
Wideo
od 7 lat
Gdyby ktoś ogłosił konkurs w kategorii zmarnowanych szans na zbudowanie potęgi i odjazd krajowym konkurentom, to – niezależnie nawet od składu jury – bezapelacyjnym zwycięzcą w PKO Ekstraklasie zostałaby warszawska Legia. Po bardzo dobrej jesieni, obiecującej na polu sportowym, finansowym, a nawet organizacyjnym, zimę przy Łazienkowskiej koncertowo zawalono. I nie ma w tym żadnego przypadku. Niestety...

Legia, i to nie tylko w samodzielnej właścicielskiej kadencji Dariusza Mioduskiego, ma ogromne problemy z zarządzaniem sukcesem. Ba, jest to nowa świecka tradycja w stołecznym klubie, datująca się od czasu ćwierćfinału Ligi Mistrzów w roku 1996, gdy po raz pierwszy – za pieniądze z UEFA – mogła odsadzić o kilka długości rywali z naszej ligi. A może nawet z całego regionu - na wschód od Bundesligi. Zamiast jednak nieosiągalnej dla innych zespołów prędkości, zafundowała sobie wówczas rozwód Janusza Romanowskiego z armią, co skończyło się finansowym zjazdem i koniecznością gry w 12 jakościowych zawodników w następnym sezonie.

Lepiej uczyć się na uniwersytetach niż na błędach. Ale w Legii i tego nie wiedzą

Kolejny udział w grupowych rozgrywkach Ligi Mistrzów miał miejsce już podczas rządów triumwiratu Mioduski – Bogusław Leśnodorski – Maciej Wandzel, i także skończył się właścicielskim rozwodem. Kosztownym dla obecnego prezesa, bo byli współudziałowcy słono wycenili swoje akcje. W edycji 2016-17 były pamiętne mecze z Realem Madryt, pouczające z Borussią Dortmund, przytrafił się zwycięski ze Sportingiem Lizbona, ale nic z tego nie zostało. Dosłownie nic, nawet jeśli chodzi o klubowe know-how.

Podobno lepiej – i to znacznie – uczyć się na uniwersytetach (zwłaszcza renomowanych) niż na własnych błędach, ale Legia a’la Mioduski nie wybrała żadnej z tych dróg. Pobyt na najlepszej z futbolowych uczelni, jaką jest UEFA Champions League, szybko został zapomniany, a pomyłki – zwłaszcza w polityce transferowej – w Legii są sprawami tak nieuchronnymi, jak dla każdego Kowalskiego podatki oraz śmierć. I to bez słowa przesady.

Atmosfera w Legii jest skażona toksynami

Oczywiście, na transfery nie ma mocnych, i nie ma klubu, który na tym polu dotkliwie się nie potknął, czy boleśnie nie przestrzelił. Tylko dlaczego akurat przy Łazienkowskiej nikt nie chce minimalizować ryzyka związanego z kolosalnymi wydatkami i mającego potem ogromny wpływ na wyniki, a co za tym idzie – również na przychody w kolejnym sezonie?

Nikt oczywiście nie mówił, że to łatwy biznes, ale pozyskanie Vladana Kovacevicia i Ilji Szkuryna już po rozpoczęciu rundy rewanżowej to zwykłe marnotrawstwo. Obaj piłkarze nie są przypadkowi – choć oczywiście poza sporem pozostaje, że Legia przepłaciła za Białorusina sprowadzonego ze Stali Mielec (można się tylko spierać, o ile?) – nie dostali bowiem czasu na aklimatyzację w stolicy.

Czym zatem trzeba się kierować, żeby tak bardzo lekką ręką wydać 1,5 miliona euro w trybie last minute i nie zapewnić tak drogiemu zawodnikowi spokojnego (nie wspominając o komfortowym) wejścia do zespołu?

Osobną kwestią pozostaje fakt, że trener Kosta Runjaić, Blaż Kramer czy Cezary Miszta dopiero po odejściu z Legii głębiej odetchnęli. Co bezapelacyjnie dowodzi, że atmosfera przy Ł3 jest skażona toksynami. Co by tu zatem jeszcze spieprzyć, panowie z najbliższego otoczenia prezesa Mioduskiego...

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl