Od kiedy Donald Trump jest prezydentem USA?
Inauguracja jego prezydentury przypada na poniedziałek 20 stycznia.
Z drugiej strony w ostatnich tygodniach mówi się tylko o nim, nic nie słychać o Joe Bidenie czy Kamali Harris. Jakby Trump został prezydentem Stanów Zjednoczonych jeszcze w grudniu. Skąd to się bierze?
Obserwujemy to za każdym razem, gdy dochodzi do zmiany prezydenta w Stanach Zjednoczonych. Nazywa się to efektem ducha - kiedy już wiemy, kto będzie następnym głównym lokatorem Białego Domu, obecny prezydent staje się właściwie niewidoczny. Oddzielna sprawa, że to zjawisko w tym roku widać bardziej - ale bierze się to z wyjątkowej aktywności Trumpa, który przedstawił nam już wiele ze swoich planów, dużo opowiadał o polityce zagranicznej.
Więcej niż jego poprzednicy.
Nie jestem przekonana. Wszyscy prezydenci przedstawiają swoje plany i prezentują członków swojej administracji jeszcze przed inauguracją. W swojej pierwszej kadencji Trump był krytykowany za to, że nie zbudował administracji wystarczająco szybko. To może być jeden z powodów, dlaczego w tym roku podejmuje szybsze decyzje. Poza tym Trump jest bardzo aktywny w mediach społecznościowych, wiele jego wpisów odbieranych jest jako kontrowersyjne. To też generuje dużo więcej uwagi w prasie.
Co wiemy o drugiej kadencji Trumpa? Czego się Pani po niej spodziewa?
W pierwszej kadencji - przynajmniej na jej początku - otaczał się głównie republikanami reprezentującymi umiarkowane skrzydło tej partii. Ale z wieloma z nich nie znalazł porozumienia. Teraz już widać, że on od początku zaprasza do współpracy osoby spoza głównego politycznego nurtu, w żaden sposób niezwiązane z waszyngtońskim establishmentem.
Skąd ta zmiana? Chce podkreślić własny antysystemowy kurs? A może próbuje w ten sposób zbudować własny establishment?
Jedno wynika z drugiego. Trump jest populistą, w kampanii mocno akcentował swój antyestablishmentowy stosunek do polityki. Nic więc dziwnego, że teraz - gdy ma ku temu polityczne narzędzia - próbuje osłabić główny nurt polityczny w Waszyngtonie. A skoro chce go osłabić, to w jego miejsce zacznie instalować własny. Choć też cały czas będzie się pojawiać opór przeciwko jego działaniom na wielu szczeblach waszyngtońskiej administracji. Wcale nie ma pewności, czy on zdoła go przełamać.
Kamala Harris, kandydatka głównego nurtu, osiągnęła słaby wynik w tych wyborach - najlepszy dowód na to, że Amerykanie stracili wiarę w establishment. Co jest tego powodem?
To wypadkowa kilku zjawisk: politycznej polaryzacji, rozwoju mediów społecznościowych, pojawienia się alternatywnych źródeł informacji. Na to nałożyły się problemy ekonomiczne, które przełożyły się na niezadowolenie wielu Amerykanów sfrustrowanych swoim status quo. Ludzie przestali wierzyć, że elity działają w ich interesie - i dlatego wybrali kogoś innego.
Tyle że wybrali Trumpa - choć przecież po jego poprzedniej kadencji dobrze wiedzieli, czego się po nim spodziewać. Dlaczego Amerykanie zdecydowali się na tak głęboki reset?
Podejrzewam, że ta kampania też wyglądałaby inaczej, gdyby nie słabość Joe Bidena, wątpliwości dotyczące jego zdrowia. On zaczął tę kampanię, później dokończyła ją Harris. Tyle że ona nie przeszła pełnego cyklu kampanijnego, nie brała udziału w partyjnych prawyborach.
Biden - jako urzędujący prezydent - również.
Tak, oczywiście. Natomiast gdyby demokraci przeszli pełny, otwarty cykl wyłaniania swojego kandydata w wyborach prezydenckich, być może wybory wyglądałyby inaczej.
Trump wywołał globalną dyskusję swoimi komentarzami dotyczącymi jego planów odnośnie Grenlandii, Kanady czy Kanału Panamskiego. Jaki według Pani miał cel, rozpętując tę burzę?
Myślę, że nie należy traktować dosłownie tego, co on mówi. Te jego komentarze traktuję raczej jako formę trollingu. Trump po prostu lubi ten sposób komunikowania się - także w wymiarze globalnym. Nie wierzę, że on jest naprawdę skłonny wykorzystać siłę wojskową do przejęcia kontroli nad tymi obszarami. To jego pozycja negocjacyjna, którą nazwałam „strategią szaleńca”.
Szaleńca? Na czym polega taka strategia?
Na sprawianiu wrażenia, że jest się trochę szalonym, w związku z tym należy się spodziewać wszystkiego. Trump już buduje sobie taki wizerunek swoją nieprzewidywalnością. Zresztą taka strategia to nie jest jego autorski wymysł. Opis takiej strategii działania można znaleźć już w „Księciu” Niccolò Machiavelliego - choć w tej pracy to szaleństwo jest przedstawione bardziej jako choroba, załamanie nerwowe. Dziś po takie tricki nikt już nie sięga. Dokładniej tę metodę opisało dwóch politologów specjalizujących się w kwestiach strategii nuklearnych Daniel Ellsberg i Thomas C. Schelling w swoich pracach z lat 50. XX wieku dotyczących teorii konfliktu. Według nich zachowywanie się w sposób szalony, jakby się nie miało świadomości, jakie konsekwencje niesie ze sobą atak za pomocą głowic atomowych, mogłoby groźbę użycia broni nuklearnej uczynić bardziej wiarygodną. Natomiast samą nazwę przypisuje się prezydentowi Richardowi Nixonowi. Jeden z jego współpracowników w swoich pamiętnikach napisał, że on w ten sposób opisał swoją strategię odnośnie do wojny w Wietnamie. Nixonowi chodziło wtedy o to, żeby sprawiać wrażenie gotowego na wszystko, byle tylko pokonać komunistów - łącznie z użyciem broni atomowej w Wietnamie. Liczył, że w ten sposób uda mu się osiągnąć przewagę psychologiczną nad przeciwnikami.
W efekcie zabrnął głęboko w wojnę w Wietnamie, która ostatecznie skończyła się klęską Stanów Zjednoczonych. Mało budujące porównanie dla Trumpa.
Nixon jednak robił wiele rzeczy zupełnie inaczej niż Trump, więc nie sądzę, by Amerykanie czytali to w ten sposób. Nixonowi przede wszystkim brakowało wiarygodności przy stosowaniu tej strategii, on nigdy nie zachowywał się w sposób nieprzewidywalny. Ona się sprawdza tylko wtedy, gdy polityk po nią sięgający sprawia wrażenie naprawdę zdeterminowanego - tak bardzo, że jest gotowy na wszystko. Nixon nigdy takiego wrażenia nie sprawiał. Zresztą wojna wietnamska też nie przekreśliła jego prezydentury - stało się tak dopiero po tym, jak wybuchła afera Watergate.
Akurat Trump zawsze miał opinię nieobliczalnego. Strategia szaleńca może być jego metodą polityczną?
Na pewno Trump pod tym względem wykonuje lepszą pracę w porównaniu z Nixonem. Ale w tej strategii kryje się inna pułapka: nie można być też za bardzo nieobliczalnym, bo wtedy nikt takiej rozgrywki nie potraktuje na serio, nie będą wierzyli w składane obietnice czy zapowiedzi. Na tym polega komplikacja. Jeśli jesteś za mało nieobliczalny, ta strategia nie przyniesie efektu. Ale jeśli przesadzisz w drugą stronę, ona również spali na panewce, bo taki polityk później nie zostanie potraktowany poważnie, gdy dojdzie do konkretnych ustaleń.
A może Trump nie sięgnął po strategię szaleńca, tylko po strategię uników? Dla niego to wygodniej, gdy wszyscy mówią o Grenlandii i Kanale Panamskim, niż pytają go, czy zakończy wojnę rosyjsko-ukraińską w jeden dzień lub w jaki sposób zamierza wyrzucić z kraju miliony nielegalnych migrantów.
Na pewno z jego strony jest to gra, nie można wykluczyć, że w ten sposób realizuje strategię rozpraszania uwagi. Każdy polityk woli, gdy udaje mu się uniknąć niewygodnych dla niego tematów, to ważna część politycznego sukcesu. Udaje się to osiągnąć, gdy ciągle wrzuca się nowe tematy do dyskusji, nie pozwalając mediom na skupieniu się dłużej na jednym wątku. Oddzielna sprawa, że uwaga wyborców nie będzie się ciągle skupiać na starych kontrowersjach. Ciągle trzeba ich czymś zaskakiwać.
Po tę strategię sięgał też Ronald Reagan. W 1984 r. nagrał się jego nieopublikowany fragment wywiadu radiowego, w którym mówił: „Właśnie podpisałem prawo delegalizujące Rosję na zawsze. Bombardowanie rozpocznie się za 5 minut”. To był żart - ale ostatecznie Reagan wygrał zimną wojnę. Trump może próbować powtórzyć taką strategię?
Reagan został zapamiętany w Stanach Zjednoczonych jako bardzo twardy prezydent, także w polityce zagranicznej. Słowo „szaleniec” do niego nie pasuje, choć on budował takie przekonanie także poprzez swoją nieprzewidywalność - na pewno jednak nie posuwał się pod tym względem tak daleko jak dziś Trump.
W tamtych czasach media były też zupełnie inne niż obecnie.
Tak, to ważna zmiana. Widać, że dziś Trump próbuje działać poprzez ostre zapowiedzi licząc, że inni będą mu ustępować. Spodziewam się, że do pewnego stopnia Trump będzie próbował naśladować Reagana.
Jaki pomysł ma nowy prezydent USA na wojnę ukraińsko-rosyjską?
Dziś naprawdę nie jest jasne, jaki on ma pomysł odnośnie do tego konfliktu. Znamy jego historię dobrych relacji z Putinem z czasów jego pierwszej kadencji, póki co nie wiemy, jak to się przełoży na rzeczywistość w czasie obecnej kadencji. Ale pewnie będzie mu trudno być twardym wobec Rosji, właśnie z powodu tych relacji z Putinem.
Trump w tamtym roku rzucił raz uwagę, że jest gotów zbombardować Moskwę.
Nie jest jasne, w jakim kontekście on to powiedział. Ten cytat znamy tylko z jego wywiadu dla „Wall Street Journal”, w którym Trump opisywał swoją rozmowę z Putinem w przeszłości. Ale czy on mu to rzeczywiście powiedział? Nie mamy żadnego potwierdzenia. Ale zakładam, że w niedalekim czasie pojawią się propozycje pokojowe, Trump zajmie się promocją pokoju z Rosją. Oddzielna sprawa, że nie jest jasne, co on dokładnie w tej kwestii może zrobić. Nie jestem pewna, czy on jest w stanie go osiągnąć.
Pokój między Ukrainą i Rosją wydaje się nieosiągalny. Dziś szczyt możliwości to jakaś forma zawieszenia broni.
Tak. Ale nawet jeśli uda się uzyskać przynajmniej przerwę w walkach, będzie można mówić o postępie. Obecnie Rosjanie przesuwają się na froncie do przodu, ale robią to bardzo powoli i bardzo wysokim kosztem. Im też może zależeć na zawieszeniu walk - i wykorzystaniu tej pauzy na rozmowy o pokoju.
W jakiej perspektywie wydaje się on Pani możliwy?
Obie strony są bardzo nieusatysfakcjonowane obecnym status quo. Ukraina nie zaakceptuje faktu, że Rosjanie okupują część jej terytorium, z kolei ambicją Rosji jest podporządkowanie sobie całej Ukrainy. Kompletnie rozbieżne cele. To właśnie dlatego nawet zawieszenie broni jest tak trudne. Aby je osiągnąć, trzeba zrozumieć własne ograniczenia. Nie jest jasne, czy Rosja będzie w stanie to zaakceptować.
Spójrzmy na te kwestie w szerszym kontekście. Komentarze Trumpa dotyczące Grenlandii czy Kanału Panamskiego mają wspólny mianownik: Chiny. One będą najważniejszym wyzwaniem dla nowego prezydenta w tej kadencji? Czy raczej będzie się skupiał na wszystkich trzech ważnych teatrach: Dalekim Wschodzie, Bliskim Wschodzie i Europie?
Wydaje mi się, że raczej będzie się skupiał na wszystkich trzech, ale też wyraźnie widać, że Chiny postrzega jako największe zagrożenie. Przede wszystkim on nie chce dopuścić do chińskiej dominacji, choćby ekonomicznej. To z tego powodu mówi o możliwości wprowadzenia ceł. Trump wyraźnie dąży do wojny gospodarczej. Chiny będą w niej głównym celem.
Jak daleko się posunie, by zatrzymać Chiny? Jego doradca Eldridge Colby napisał w „Financial Times” artykuł, w którym jasno zasugerował, że USA powinny nawet wycofać wojska z Europy, by skuteczniej powstrzymywać Pekin. Trump może posunąć się tak daleko?
Nie można wykluczyć takiego scenariusza, bo Trumpa zbytnio Europa nie interesuje, ale też myślę, że on takiego scenariusza nie planuje. Najbardziej zakładam, że zadziała tu siła inercji. USA mają wielu żołnierzy w Europie, zmienić ten stan rzeczy to sprawa bardzo skomplikowana - tym bardziej, że próba ich wycofania natknie się na silny opór ze strony opozycji i administracji.
Jak się ułożą relacje między Stanami Zjednoczonymi i Niemcami w tej kadencji?
Trump generalnie nie lubi europejskich liderów, zresztą z wzajemnością. Na pewno on nie będzie się angażował z całą mocą w NATO. Nie znaczy to, że się z niego wycofa, ale nie będzie też inwestował w Sojusz tak, jak to wyglądało do tej pory. Z prostej przyczyny - bo nie widzi pełnego zaangażowania także po stronie innych członków NATO.
Trump mówi, że wydatki na obronność należy podnieść do 5 proc.
Tak, to typowy dla niego sposób wypowiadania się - podobnie jak w przypadku jego komentarzy o Grenlandii. On wie, że większość członków NATO nawet nie próbuje się zbliżyć do tak nakreślonego celu. Trump w ten sposób zajmuje po prostu pozycję negocjacyjną - mówi o 5 proc., ale pewnie ostatecznie zostanie określony poziom 3 proc. Na razie to początki, wszyscy muszą się nauczyć jego sposobu prowadzenia polityki. To kluczowe dla utrzymywania dobrych relacji pomiędzy USA a Europą.
Widać wyraźnie, że nowy amerykański prezydent ma w Europie krąg swoich przyjaciół złożony z Andrzeja Dudy, Giorgi Meloni, Viktora Orbana. Elon Musk jasno mówi, kto powinien rządzić w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Czy w ten sposób będą wyglądać jego relacje ze Starym Kontynentem?
Zakładam, że Trump bardzo chciałby zobaczyć więcej ludzi u władzy w Europie, którzy mają podobne poglądy do niego. To jest całkiem naturalne dla polityków - chociaż też widać wyraźnie, że amerykański prezydent idzie w tym dalej niż inni, w końcu nie przypadkiem Elon Musk aktywnie wspiera niektórych polityków. Wcześniej Stany Zjednoczone unikały tego typu działań. Niewykluczone, że część europejskich polityków, których można opisać jako umiarkowanych populistów - jak choćby Giorgia Meloni - zacznie pełnić rolę mostu między Europą i Ameryką. Przy okazji oni wzmocnią swoje wpływy w Unii wykorzystując swoją uprzywilejowaną pozycję w relacjach z Trumpem. W konsekwencji zaczną też maleć wpływy Francji i Niemiec - co z kolei może sprawić, że te kraje również zaczną skręcać w stronę populizmu.
Mówi Pani o „moście” - tylko że tak naprawdę jest on tylko narzędziem potrzebnym do przekazania konkretnych treści czy decyzji. Co Trump tak naprawdę będzie chciał przewieźć po tym moście do Europy?
Trump myśli w kategoriach, które sam zdefiniował w haśle „America first” - i nie sądzę, żeby w tej wizji było dużo miejsca dla Europy. Mówiąc o moście, miałam raczej na myśli komunikację w drugą stronę, za pomocą tego chciałam opisać sposób, w jaki Europejczycy będą mogli załatwiać swoje interesy z Amerykanami, na przykład w kwestii bezpieczeństwa.
Joe Biden na początku swojej prezydentury nakreślił jasną wizję świata, mówiąc o rywalizacji demokracji z reżimami autorytarnymi. Rozumiem, że nie spodziewa się Pani czegoś podobnego po Trumpie?
Nie sądzę, żeby Trump chciał, żeby cały świat stał się autorytarny - ale też nie przywiązuje do tego większej wagi. To, czy poszczególne kraje są demokratyczne czy nie, ma dla niego drugorzędne znaczenie. Na pewno nie ceni zestawu wartości, który definiuje demokracje liberalną. On będzie się skupiać przede wszystkim na kwestiach szeroko rozumianego bezpieczeństwa - ale będzie na nie patrzył przez pryzmat interesów Stanów Zjednoczonych. Ale najważniejsze dla niego staną się kwestie gospodarcze.
